Myśli poszatkowane . . .

 

                    Drugiego takiego Jurzego nie będzie. Na łące literatury, tego typu artystyczny chwast należał do absolutnej rzadkości. Nie był do podobania się, choć, gdy mu się przyjrzało z bliska – potrafił mocno zadziwić. Za to oryginalności i swoistej baśniowości nie odmówił mu nikt. Edward Stachura powiedział o nim: „cichy, niekrzykliwy autor własnych „szatkujących”, „z-szat-zdartych”, „szatkowskich”, świetnych wierszy”.

Dla mnie Jerzy Szatkowski był mistrzem poetyckiej florystyki słowotwórczej. Niedoścignionym. Spośród jego tomów, zachwyciła mnie szczególnie „Triada dla Iwony (cyklamen prawdosłowny)”. Dlatego pozwolę sobie zacytować fragmenty własnego komentarza sprzed czterech lat, by nie osłabić pierwszego odbioru tych wierszy, nie zafałszować choćby cieniem dzisiejszej żałoby po Autorze.
Wiem, że trzeba wziąć go delikatnie w dłonie, zdjąwszy buty, by poczuć na stopach rosę i pieszczotę trawy (…) To prawdziwy majstersztyk poetycki! Literackie cudeńko słowotwórcze. Sam jego tytuł „Triada” zaczerpnięty z terminologii muzycznej sugeruje, że wiersze te trzeba w sobie usłyszeć jak wewnętrzną muzykę. A raczej jak pieśń, bo najważniejsze są tutaj słowa. Jest to zatem hymn, wyśpiewany na cześć miłości do jedynej kobiety: najpierw dziewczyny, potem kochanki, wreszcie żony. Tak jak triadę tworzą trzy akordy, tak tutaj trzy części, współgrające i współbrzmiące ze sobą komponują się w harmonijną całość. Co do języka, jakim „Triada…” została napisana, nie da się go zakwalifikować do żadnego z istniejących rodzajów. Autor zrywa słowa jak rośliny do zielnika, komponuje, łączy ze sobą, splata, wiąże źdźbłem, wstążką wiatru. I powstaje z nich jakby szata godowa, precyzyjnie utkana z łodyżek, kwiatowych płatków, zapachów, lśnień rosy na liściu, babiego lata, mgły, którą składa na łożu oblubienicy (…) Ale gdyby wiersze te trafiły do przeciętnej adresatki, choćby nie gardzącej poezją, to mogłaby się pogubić „w tych wyszukiwanych przy księżycu, gdzieś na uroczyskach poetyckich zaklęciach”. Chyba że sama byłaby wróżką, rusałką, albo dziwożoną. „Triada dla Iwony…”, jak sądzę, jest swoistym słownikiem wyrazów obcych, ale tak pociągających, że tropienie ich znaczeń może poprowadzić nas po ścieżkach dotąd nawet nie przeczuwanych, do świata, który odkryjemy na nowo, choć przecież jest blisko, niemal na wyciągnięcie ręki, w przelocie ważki, w kołach na wodzie, w tańcu trzciny na wietrze, w biciu serca natury”.

triada-szatkowski

Cóż, w pamięci pozostały mi wizyty w jego mieszkaniu – pracowni przy ul. Przybyszewskiego (jeszcze w latach dziewięćdziesiątych). Zostało kilka książek z pięknymi dedykacjami, parę pocztówek i kartek z charakterystycznym pismem. I Jego głos, słyszany w słuchawce telefonu a także nie dotrzymana przeze mnie obietnica, że narysuję dla Niego Świętego Jerzego, walczącego ze smokiem. Prosił o to wielu swoich respondentów i otrzymywał potem rozmaite wizerunki swego patrona. Gdybym wreszcie zdobyła się na ten rysunek, to przedstawiłabym malutkiego rycerza, siedzącego na koniku polnym. Pewnie Jerzy by się nie obraził. Sam też był rycerzem, może trochę błędnym, z pewnością samotnym, osobnym. Dosiadał najczystszej maści Pegaza, w dłoni dzierżył lancę, którą torował sobie szlak wśród życiowych ostów i łopianów. Szukał księżycowych muśnięć w kroplach rosy; strącał je, nadstawiając ucha i łowił ich cichy dźwięk, gdy opadały na ziemię. Potem, z przyspieszonym tętnem to opisywał, stworzonym przez siebie kodem…

Nie sposób będzie go zapomnieć, choć odszedł w najdalszą dal. I tylko „trawy źdźbłami strzygą aż się świerszcz rozświerszczył”.

Maria Magdalena Pocgaj

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz