36. Konkurs im. Kazimiery Iłłakowiczówny: Protokół// Laudacja Karola Samsela

 

PROTOKÓŁ

z posiedzenia Kapituły 36. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny
na debiut roku 2019, w dniu 12.09.2020 w Poznaniu

Kapituła w składzie:

1. Jerzy Beniamin Zimny – przewodniczący Kapituły, poeta, krytyk,
    wiceprezes Zarządu Związku Literatów Polskich Oddział w Poznaniu

2. Zbigniew Gordziej – członek Kapituły, poeta, prozaik, krytyk, publicysta, felietonista,
   prezes Zarządu Związku Literatów Polskich Oddział w Poznaniu.

3. dr Karol Samsel – sekretarz Kapituły, poeta, krytyk i historyk literatury polskiej, dr nauk humanistycznych na UW;

po rozpatrzeniu zgłoszonych do konkursu 15 książek poetyckich postanowiła przyznać:

Nagrodę Główną 36. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny:

Monice  Lubińskiej

z Katowic, za tom poezji pt. „ Nareszcie możemy się zjadać” Wyd, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi,
Dom Literatury w Łodzi, 2019.   

Piotrowi Jemioło

z Krakowa, za tom poezji pt. „ NEKROTRIP”  Fundacja KONTENT w Krakowie, 2019.

 

Ponadto Kapituła postanowiła wyróżnić:

Kaspra Pfeipera

z Katowic za tom poezji pt. „Adblock” Wydawca: Dom LIteratury w Łodzi,
Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, 2019

 

podpisy:

Jerzy Beniamin Zimny, Zbigniew Gordziej, Karol Samsel
___________________________________________________________

Wyróżnić, czyli wyłączyć.

 

Laudacja 36. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny

na debiut poetycki 2019 roku: P. Jemioło, Nekrotrip,

  1. Lubińska, nareszcie możemy się zjadać

 

            Na początku, jeżeli Państwo oczywiście pozwolą, słowo o idei oraz – jeśli mogę się tak wyrazić – etosie Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny na debiut poetycki. Ażeby ów etos wiernie odzwierciedlić, odwołać pragnąłbym się do nietypowego (i nieoczekiwanego) tutaj z pewnością cytatu, albowiem cytatu z Michela Houellebecqa, skandalicznego artysty-pisarza, autora Uległości oraz Serotoniny. Odbierając Nagrodę Oswalda Spenglera za rok 2018 w Brukseli, pisarz, zupełnie nieoczekiwanie dla swoich słuchaczy, wyraźnie się bowiem odsłaniając, odniósł się do własnego rozumienia literatury. Cóż, nie muszę zapewne tu zaznaczać, że było to rozumienie na wskroś oryginalne i swoiste – że Houellebecq nie mógł nie zaskoczyć, utrzymując, że wierzy w ist-  nienie… doskonałości pisarstwa poza wszelkimi estetyczno-artystycznymi konkurencjami i agonami, uznając je jedynie za wyjątkowo prymitywną biologiczną funkcję gatunku ludzkiego. Wyrafinowanie w wymiarze przetrwania oznaczać powinno zaś coś dalece bardziej złożonego niż stawanie w szranki z reprezentantem tego samego gatunku, bo zdolność ominięcia pułapki ślepego współzawodnictwa. Houellebecq tłumaczy:

            Jeśli chodzi o dobrobyt narodów: najlepszy sposób przeżycia nie sprowadza się do tego, by produkować to samo, co wszyscy i być bardziej konkurencyjnym – najważniejsze, by wytwarzać coś, czego nikt inny nie potrafi. W dziedzinie kultury: jeżeli moje książki przetrwają, nie stanie się tak dlatego, że są lepsze niż inne, ale dlatego, że się od nich różnią. W zapomnienie nie popada ten autor, który pisze książki, jakich nikt inny nie mógł napisać [podkr. moje – K. S.] .

            „Nie dlatego, że są lepsze niż  inne, ale dlatego, że się od nich różnią”, to słowa istotne o  książkach,  mogłyby    z powodzeniem stać się dewizą ambitnego konkursu na debiut. Dodajmy, to zarazem słowa dla debiutanta niezwykle wymagające, o wiele trudniej w mojej opinii wypatrzeć bowiem w debiutach (szczególnie już w debiutach poetyckich, silnie zdominowanych przesłaniem „uprzemysłowionego” rynku nagród) inność artystyczną… aniżeli artystyczną doskonałość. Czy tegoroczni laureaci 36. edycji Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny, Monika Lubińska za tom nareszcie możemy się zjadać oraz Piotr Jemioło za tom Nektrotrip spełniają ten wyśrubowany wymóg? Czy udało im się mimo wszystko wyłamać poza pewien „przemysłowy” (utrzymam tę metaforę) próg osiągania stylistycznej doskonałości?

            Zacznijmy od erudycji. I Lubińska, i Jemioło mają na nią dość sprecyzowany pogląd – nie da się ich w tym względzie pogodzić: w żadnej mierze. Jemioło to młodociany trickster i starzec-ironista o twarzy dwudziestokilkulatka, znakomity w partiach lirycznych, nazbyt łatwo natomiast poddający się w mojej opinii strumieniowi łotrzykowskiej kreacji. Jest zdyscyplinowany, w o wiele mniejszym stopniu grozi mu tautologia artykulacji czy też logorea wypowiedzi aniżeli groziłaby Lubińskiej, dziś świetnej, ale w przyszłości – mogącej łatwo zboczyć na mielizny tzw. transhumanistycznej traktatowości. Co do Jemioły: fraza o młodocianym starcu nie wzięła się u mnie znikąd, to część zeznania podmiotu lirycznego wiersza katastaza w pętli: „wprawiono w ruch za 20-letnim starcem / elejską strzałę ” (gwoli precyzji dodajmy, że w momencie przyjmowania nagrody Iłłakowiczówny – co nie dokona się w swojej zwyczajowej formie z racji trwającej pandemii – Jemioło ma już lat 31).

            Figura „20-letniego starca” jest tu zresztą niezwykle symptomatyczna.  Odsyła bowiem do mitu o puer senex,    a więc legendarnym „chłopcu starcu” przychodzącym na Ziemię w momencie największego jej tragicznego apogeum (to tytułowa „parastaza” Jemioły). Puer senex reprezentuje mityczną nadzieję na nadejście, niejako deux ex machina, pokolenia młodych doświadczonych w cudowny zupełnie sposób ratujących zmartwiały ustrój chylący się z winy starych ku upadkowi (nieprzypadkowo mit ten narodził się w upadającym Imperium Rzymskim). Cóż z młodziutkiego mesjasza jednak, jeśli ten z wiersza Jemioły uchodzi z przeznaczonego sobie planu mesjańskiego, wykorzystując pierwszą nadarzającą  się  ku  temu sposobność? Tak, jak prometejska, zostaje u Jemioły również skompromitowana    i odyseuszowa wizja losu, katabaza poznania, odyseja umysłu poznającego w wierszu Katabaza jako forma joggingu. „Pikować po spirali aż do barysfery: / z dumą pionierów zatknąć flagę na dnie” , sprawozdaje złośliwie podobne ofiarnicze wyprawy Jemioło, ale i ja wobec niego będę złośliwy, odwdzięczając się tym samym.

            „Katabaza jako forma joggingu”, powiadałby z przekąsem poeta? A może jest całkiem odwrotnie? Może „jogging jako forma katabazy”? Frapujące jest u Jemioły to łączenie trasgresyjnych greckich kategorii (wielkich w swoim pierwotnym zamyśle) z bieganiem, tym bardziej, że autor Nekrotripa gotuje nam również „joggingowy” koniec całości książki: „epifanie spaliły się // w słońcu, biegłem” . Trudno uwolnić się od skojarzeń z wierszami Marcina Orlińskiego z tomu Tętno. Jemioło, można by tak chyba powiedzieć, chwytliwie (ale i nieco nazbyt jaskrawo) przepisuje Tętno Orlińsiego na język estetycznej metafizyki: „jogging” jest dla niego odpowiednikiem równie ironicznego stosunku do narzędzi greckiej tragedii – katabazy, katastazy oraz epifanii, co dla romantyka ironicznego „szybowanie”, kpiarskie unoszenie się nad tekstem, „permanentna parabaza” stylu, ujmując rzecz już zupełnie precyzyjnie, jak ujęli to swego czasu Friedrich Schlegel oraz Paul de Man.

            Lubińska stawia w tomie zaporę wszelkiej intertekstualności, nie tylko tej klasycznej lub śródziemnomorskiej. Gdy pisze w wierszu czym jestem, że „w odróżnieniu od kulistych skupisk / materii zdegenerowanej / świec(i) światłem odbitym / od języków palców mózgów przepon, / innych małych planet” , jest w tym pewna ontologiczna rozrzutność, tak charakterystyczna dla transhumanistycznego artyzmu, mogąca się świetnie kojarzyć z pewnymi dziełami przeszłości, choćby – Pieśniami Maldorora Lautréamonta. Przypomnijmy, Maldoror na pełnym morzu dziko, upajająco i we wzbudzającym przerażenie, niekończącym się zespoleniu spółkował z samicą rekina, pod postacią ośmiornicy zaś oddał się ostatecznej walce –  na śmierć i życie –  z samym Bogiem. Pod  postacią  ośmiornicy,   która  z „serajem czterystu ssawek” stanowić miała dla Lautréamonta istotę doskonałą Ziemi w ogóle („jej dusza jest nierozdzielna z moją” , zwykł powtarzać poeta w uniesieniu).

            Tak, Lautréamont mógłby być znakomitym patronem pisarstwa transhu- manistycznego. Czy jednak młodzi transhumaniści, w szczególności młodzi poeci transhumanistyczni – Lautréamonta czytają? Czy czyta lub czytała go  Lubińska? Nie wiem, nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że bez Pieśni Maldorora nie byłoby współczesnych arcydzieł literatury transhumanistycznej chociażby w rodzaju Możliwości wyspy wspomnianego tu Houellebecqa. Lubińska tymczasem potrafi odnaleźć się zadziwiająco blisko intuicji Lautréamonta, bo jeżeli ośmiornica jest w Pieśniach… symbolem transhumanistycznego uniesienia człowieka, uniesienia, które kosztuje go całą rozkosz autodestrukcji, to czym są u Lubińskiej „ślimaki achatina” pochłaniające u poetki „wiele bibliotek” świata ? Tu właśnie docieramy do istotnej kwestii erudycji Lubińskiej. Zaryzykuję tezę, że ośmiornica Lautréamonta pokonująca Boga, a także ślimaki Lubińskiej zjadające biblioteki świata to jeden i ten sam, w rzeczy samej, gest zanegowania i sprzeciwu względem tradycji humanistycznej w dwóch wariantach oddalonych od siebie w czasie. I doprawdy – nie interesuje mnie, czy Lubińska Lautréamonta zna czy nie. Jej oko nie jest moim okiem, a jej dzieło nie jest moim dziełem, dzisiaj zresztą – czas pewien po jego stworzeniu – Lubińska jest w tym samym stopniu odbiorcą swojego tekstu, co ja.

            Myślę do tego, że dobra laudacja jest krytyką. Jeśli pozostaje afirmacją, widomie dokłada się do „uprzemysłowionego” status quo współczesnej literatury. Co do krytyki Lubińskiej zatem – nie jestem pewien, czy reprezentuje ona model współczesnej poezji transhumanistycznej, raczej widzę w niej poetkę transsomatyczną, neutralizującą i dekonstruującą odyseje, doświadczenia, przygody ciała. Owszem, zabawia się Poświatowską, choćby wówczas, gdy zaświadcza, że „dostała wąskie pęciny umierających saren” , ale to zaledwie kroniki przelotnych literackich znajomości, o wiele więcej w jej tomie Justyny Bargielskiej, a niektóre wiersze, choćby takie, jak ***[urodziłam synka, który jest niezbędny…] równają poziomem do głośnego Dziecka z darów tej autorki, chociaż Lubińska tomu  Bargielskiej nie mogła  zapewne  znać przed wydaniem swego debiutu: nareszcie możemy się zjadać  i Dziecko z darów to równolatkowie, książki z tego samego 2019-ego roku.

            Można ich nazwać za pomocą powszechnie znanych terminów dzisiejszych humanistyki. Ona jest „liberalną ironistką” , a jej „liberalny ironizm” dobrze widać w wierszach, takich jak np. niepokalane poczęcie zaświadczające o osobliwym przeżyciu „znalezienia się w ciąży z fasolką szparagową”. On zaś to złośliwy trictkster sięgający o wiele dalej niż do repertuaru ogrywanych chwytów intelektualno-retorycznych. Mimo wszystko wciąż poruszają się po zastanej matrycy odniesień kulturowych, należy ich toteż demaskować, do tego (m.in.) powinna posłużyć również niniejsza laudacja. W sprawie Jemioły, dajmy na to, nieco drażni mnie łotrzykowska maska jego poetyckiego porte parole w Nekrotripie. Niełatwo mi zgodzić się z Jerzym Jarniewiczem, który zachwala wiersze Jemioły jako literaturę złego i brudnego smaku, tzw. mondo poems . Nie, wedle mojej oceny Jemioło jest daleki od przesady kampu, to zaś, co jest brane w Nekrotripie za kamp, jest typem pewnego dość zwyczajnego łotrzykostwa, czy też – awanturnictwa, dość zwyczajnego jako postawa, nastawienie, ukierunkowanie na świat, artystyczny światopogląd. Nie warto mylić jednego z drugim – szkodząc być może w ten sposób autorowi.

            To zresztą za sprawą pewnych łotrzykowskich ciągot przekaz tekstów Jemioły ulega gdzieniegdzie wykolejeniu, do podobnego wykolejenia, przede wszystkim do infantylizacji imaginarium – kamp by nie doprowadzał, redukcja podobnego rodzaju nie leży w jego naturze. Infantylne są u Jemioły np. kolejne multiplikowane peryfrazy, „karawan / krążownik polskich szos / ulubiony resorak grabarzy” z Instrukcji dla aspirujących grabarzy bądź też wyliczenia w rodzaju „coaxin, zomiren, perazyna, asertin, inne bobofruty” z mapy punktów węzłowych. To już zdecydowanie potknięcia, potknięcia poety, któremu trywialna, niezdyscyplinowana swada przesłania w pewnym istotnym jednak stopniu zgoła niebanalny warsztat. Jemioło oczywiście zwycięża, ale dopiero wówczas, kiedy swoje łotrzykowstwo potrafi pożenić z wartościami łotrzykowstwu przeciwstawnymi, dla przykładu – z liryzmem. I gdzieniegdzie, owszem, klimat mondo czytelnikowi się udziela, jak w znakomitym, skatologicznym wierszu Literaturo, o „pewnym” numerze „Literatury na Świecie”, ale to za mało, aby cały tom szczodrze mianować określeniem mondo book. Owo połączenie mondo, liryzmu i łotrzykowskiego nastawienia wybija się na tle innych jakości niezwykle poza tekstem Literaturo, rzadko, i to raczej w pojedynczych wersach, takich jak „posłyszcie swąd wyściółki pod cielskiem spaślaków” aniżeli w poszczególnych lirycznych całościach.

            Tymczasem Jemioło – jeżeli tylko tego chce – potrafi być niebywale liryczny, lirykiem à rebours jest dla przykładu dedykowany przedwcześnie zmarłemu Mirosławowi Nahaczowi wiersz 89 nie tylko o niepokojącej predylekcji nekrotycznej, lecz już – tej nekrofilskiej, jak mniemam. Wielka szkoda, że owe nekroza, pod pewnymi warunkami już nekrofilia obrazowania muszą w dalszych partiach książki ustąpić funeralizmowi ujęć – jest w tym co prawda jakiś zamysł poetyckiej syntezy, jakoby przemysł pogrzebowy i przemysł literacki stanowiły tu awers i rewers tego samego zdezawuowanego oraz skorumpowanego środowiska, lecz – nieco szkoda konceptu wstępnego.

            Przy Lubińskiej wspominałem o poezji Bargielskiej jako istotnym dla wyzewnętrznień tej akurat autorki literackim intertekście. Przy Jemiole – intertekstualność jest bodaj najważniejszym sposobem spełniania się wszelkich funkcji tekstu poetyckiego, a zatem – najkrócej mówiąc – bez intertekstualności nie ma w Nekrotripie jakiegokolwiek imaginarium: imaginarium jest czymś w rodzaju nie tyle przedstawienia, co raczej – przedstawiającego, międzytekstowego odesłania. Prześledźmy, do jakich tekstów literatury i kultury poeta się odwołuje: mamy jaskrawo widoczne aluzje, czyli Matkę Boską płatnych morderców Fernanda Vallejo, „południowoamerykańskiego Robin Hooda”, Jesúsa Malverdego, Ołeksandra Irwanecia, autora Choroby Libenkrafta, Gombrowicza, czyli w „łotrzykowskiej lekcji” Jemioły, „świętego Witolda herbu Kościesza” . Mamy Europejskiego Poetę Wolności z 2012 roku – Dursa Grünbeina, „tą od mądrości krwi, nie tą łysą” , czyli Flannery O’Connor (nie Sinnead), mamy artystów polskich wpisanych w zjadliwe Jemioły etiudy, a także etiudki z życia polskiego przemysłu literackiego: Podgórniego, Sadulskiego, Taranka bądź Kulikowską, mamy w końcu kpiny z artystycznych, dość sezonowych mód polskich poetów na poliamorię.

            Wiele tego, a to przecież nie koniec, bo poza aluzjami widomymi są jeszcze narzucające się sugestie historyczno- i  krytycznoliterackich odniesień  Jemioły.  Przykładowo: „Poznasz po wylince  moje  prawdziwe  imię”  z wiersza PIG, czy to nie pewna złośliwość lub przynajmniej dwuznaczność sformułowana w kierunku autorki Wylinek, Joanny Mueller? Z kolei refrenicznie ponawiana w wierszu Pionierzy formuła „i szli całą noc”, „szli całą noc”, „nie byli już dziećmi” (w którymś z wierszy pojawi się już wprost motyw krucjaty) – czy nie jest to zakamuflowane odniesienie do ostatniego zdania Bram raju – najsłynniejszej może polskiej antypowieści Jerzego Andrzejewskiego (poza Miazgą tego samego autora), utworu o krucjacie dziecięcej złożonego z jednego ciągnącego się przez cały tom okresu zdaniowego, a także z drugiego esencjonalnego zdania „I szli całą noc” wieńczącego całość strumienia narracji Bram raju, niejako akcentującego i zatrzymującego tej narracji rytm.

            Gdzie Jemioło-erudyta mówi o sobie samym jako poecie? Co do jego samego jako twórcy, poeta nie zgadza się na słynne równanie Arthura Rimbauda „Ja to ktoś inny”, tak jak nie godzi się na bezmyślnie, nowinkarsko przyjmowany pakt antymimetyczny: „ja to nie ja ani nikt inny”, tłumaczy, dodając, „nie wierzę  w nieprzystawalność słów do rzeczy / choć nie chcę skończyć jak czarny strecz / wokół kartonu o podejrzanej zawartości” . Cóż, nie wierzyłbym jego zarzekaniu się przeciwko formułom Rimbauda, w wierszu PIG czytamy już bowiem coś bardzo              z ducha autora Sezonu w piekle: „będąc naraz mordercą, śledczym, ofiarą – / rdzawy rekwizyt wywabiam z luminolem” .

            Przenieśmy się  w  obszar liryki Lubińskiej. Wielkim  atutem jej  pisarstwa jest  jego  językowy  obraz świata,  a właściwie konsekwentne uzyskiwanie efektu rozpadu owego obrazu świata wraz z pogłębianiem się transhumanistycznej perspektywy podmiotu. „Tkanka dla wzrostu / rozłogi dla wzrostu / wszystkim byliny / obojgu zielne / jednemu trawa” , zapisuje poetka w puencie wiersza wiechlinowaci. „Kobieto mężczyzno / poskładajcie wasze łokcie / klik klik do pokrowca i w kosmos” , czytamy z kolei w festiwalu latających ryb. To język naturalnie opuszczający swojego humanistycznego nadawcę. Opuszczenie owo, owa secesja, można rzec, dokonuje się spolegliwie, bez jakiegokolwiek wybiegu, tricku, wymuszenia. Czytając tomy takie, jak nareszcie możemy się zjadać, rzeczywiście przyłapać można się na odczuciu, że na nic wszelkie formalne, pozaformalne eksperymenty, że czasami przeminąć musi kilka pokoleń, aby językowy obraz świata, którego niewolnikiem jest nasz sposób opowiadania, ustąpił  pod  naporem innego  opisu  świata,  np.  mniej  antropocentrycznego. To   bowiem,  co Italo  Calvino  osiąga  z pomocą eksperymentu narracyjnego w Opowieściach kosmikomicznych z 1965 roku (m.in. nakazując przemawiać odnarratorsko pyłowi kosmicznemu), w 2020 roku Lubińska osiąga bez sięgania po jakiekolwiek koncepty, rusztowania czy innowacje. Jej skala depersonalizacji konfesji lirycznej zdecydowanie przewyższa możliwości depersonalizacji opowiadania, którymi jeszcze pół wieku temu dysponował, legitymował się genialny i pomysłowy Calvino. I to nie kwestia warsztatu, bo w nim Calvino Lubińską przekracza po wielokroć, a wrażliwości, świadomości, m.in. tej ekologicznej i czujnej spostrzegawczości. W 2019 roku Lubińska może spostrzec już o wiele więcej aniżeli jeszcze  pięć  lat  wcześniej  Bronka  Nowicka, autorka  nagradzanego  Nakarmić  kamień. I  z  tego  naddatku wiedzy  i czasów – Lubińska czyni stosowny użytek.

            Tym bardziej mam do niej żal o promocję pewnego naiwnego punktu widzenia podmiotu. Z braku lepszego określenia nazwę go russowskim. „Wywlecz z siebie szkielet / kilka układów / z własnych zewnętrzności / zrób sobie dom / taki do którego nikogo nie można zaprosić”, notuje poetka w wierszu ślimaki, brzuchonogi. Owo zbycie się siebie, własnych organów, wnętrzności, hormonów, genów, a także genomów, zbycie się przypominające zeświecczoną formę dawnego religijnego askesis – to przecież utopia, całkowite pomylenie zbywalnego z niezby- walnym, maski z twarzą, kostiumu z ciałem etc. Lubińska tkwi w wielkiej trans- somatycznej utopii, upojona wizją własnego upragnionego askesis, lecz jej tęsknota za przedustawną nieomal jednością świadomości ludzkiej z naturą zdaje mi się tylko sublimacją głębokiej melancholii, reprezentowanej oczywiście nie wprost, przez podmiot liryczny tomu. Ta melancholijna wiara w powrotną, russowską jedność wszystkiego ze wszystkim, w organiczną całość ludzko-zwierzęcych i zwierzęco-ludzkich stopów owocuje liryką – jak już podkreślałem – transsomatyczną, ale nie transhumanistyczną, bowiem do transhumanizmu, takiego, jaki na gruncie polskim reprezentuje Olga Tokarczuk książką Prowadź swój pług przez kości umarłych, na gruncie europejskim natomiast Houellebecq z wymienioną Możliwością wyspy – brakuje Lubińskiej dobrze sformułowanych pytań etycznych i płaszczyzny wewnętrznego dramatu zdolnego przełamać wytworzoną przez autorkę, melancholijną, ale także jednostajną niestety – snutą przez siebie transsomatyczną utopię. Wszystko jednak jeszcze przed nią, tak jak wszystko przed nie gorszym od niej, chociaż chyba bardziej świadomym literacko i tekstualnie Jemiołą.

            „Nagroda za ciałokształt” . Być może ta właśnie metafora Lubińskiej przede wszystkim powinna znaleźć się w finale niniejszej laudacji. Wyraża ona niebywale wiele. Przede wszystkim: perspektywę zwątpienia oraz rozczarowania młodych poetów przemysłem nagród literackich. Po nich: pogardę i protekcjonalność wielu z nich wobec tego, co  uprzemysłowione.  Również  z tego  powodu  niniejsza laudacja  stała  się – poza sobą  samą  – także  i regularną krytyką nagrodzonych tomów. W całkowitej zgodzie z intuicją Michela Houellebecq’a uważamy bowiem, że zadaniem konkursowej kapituły jest / winno być wyłączyć debiutanta z cyrkulacji literackiej rywalizacji oraz współkonkurencji, wyróżnić, czyli wyłączyć – nie zaś w ów obieg włączać, zasilając nim nader ponurą kolejkę następnych „darwinowskich widm”, „widm” literatury. A czy podobnemu zadaniu jesteśmy w stanie sprostać, i to nie jako teoretycy, praktycy, czy też ktoś pomiędzy – lecz jako kapituła określonego, ograniczonego możliwościami konkursu? Pewnie nie, wyzwanie podobnego rodzaju przekracza nieraz ludzkie siły, możliwości, a także kompetencje. Dobrze będzie, jeśli podobną wizją uprawiania literatury, wizją usiłującą ominąć darwinowskie pułapki całej twórczej biologii, chociaż w pewnym stopniu zdołamy zaintrygować (bo przecież – nie ją upowszechnić). Paradoksalnie rzecz biorąc… to także rodzaj transhumanistycznego heroizmu.

                                                                                                                               Karol Samsel