PROTOKÓŁ
z posiedzenia Kapituły 40 Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny na debiut roku 2023 odbytego w dniu 15.10.2024 w Poznaniu
Kapituła w składzie:
- Jerzy Beniamin Zimny , przewodniczący – poeta, krytyk, redaktor naczelny ReWirów
- Paweł Kuszczyński, członek – poeta, prozaik, prezes Oddziału ZLP w Poznaniu
- dr Karol Samsel, sekretarz – poeta, krytyk i historyk literatury polskiej.
po rozpatrzeniu zgłoszonych do konkursu 16 książek poetyckich postanowiła przyznać nagrodę główną Mateuszowi Szymczykowi za tom poezji pt. „Potrzebne źródła” , Wydawca Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi i Dom Literatury w Łodzi.
Ponadto, kapitula postanowiła wyróżnić: Szymona Kowalskiego za tom pt. „Konopeum” wydawca: Convivo Ada Matysiak w Warszawie 2023, oraz Gustawa Owczarskiego za tom pt. „Trap Krypt”, wydawca Fundacja KONTENT w Krakowie 2023. Gosię Zagajewską za tom „Wyrobiska”, wydawca: Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, Dom Literatury w Łodzi, 2023
podpisy:
Jerzy Beniamin Zimny
Paweł Kuszczyński
Karol Samsel
Poznań, 15.10. 2024 r.
Karol Samsel
Mateusz Szymczyk – banalność literatury.
Laudacja w ramach Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny za debiut
Zacznijmy w tym roku nieco inaczej niż zwykle, może z pewnym przekonaniem, że warto na tę odmienność pozwolić: przyjrzyjmy się ostatnim laureatom Nagrody Poetyckiej imienia Kazimiery Iłłakowiczówny od strony… metrykalnej. Najmłodsze Laureatki Nagrody to Monika Lubińska (za rok 2019, miała wówczas 22 lata) oraz Marlena Niemiec (za rok 2022), obie urodzone w 1997 roku – najstarszy Laureat to autor Miniaturzystów esperanto, Marcin Czerwiński (za rok 2020), urodzony w 1971 roku, debiutował więc tuż przed pięćdziesiątką… Na tym tle oraz w tej perspektywie tegoroczny zdobywca Nagrody, Mateusz Szymczyk jawi mi się jako debiutant dobry i dojrzały, ale, oczywiście, niekreujący takiego precedensu, jak Czerwiński w roku 2020, mówimy o roczniku 1989 i debiucie pt. Potrzebne źródła, przemyślanym, napisanym albo po prostu skonceptualizowanym podczas pandemii COVID, do czego autor przyznaje się w ankiecie, do której z moich rąk przyjął zaproszenie (będą mogli zapoznać się Państwo z tą ankietą w nadchodzącym numerze „eleWatora” poświęconym współczesnym realiom debiutowania literackiego)… Warto przywołać z tej ankiety jeszcze kilka deklaracji, w końcu nie codziennie mamy okazję zapoznać się z sylwetką Laureata Iłłakowiczówny za pośrednictwem jego własnych o sobie wypowiedzi. Może taka deklaracja na początek – sformułowana w odpowiedzi na pytanie, czy na debiut powinno wpływać dążenie awangardowe:
Moje patrzenie na poezję jest jeszcze mocno antyawangardowe i wciąż mam się za twórcę nieco naiwnego, czy wręcz ludowego, dlatego muszę odpowiedzieć przecząco. Oczywiście nowy debiut zawsze powinien być w jakiś sposób przełomowy i świeży, ale przecież bywa, że za świeże uznajemy coś, co jest staromodne (i odwrotnie).
To nieoczekiwane przyznanie do naiwno-ludowych korzeni twórczości intryguje – zwłaszcza, że w odpowiedzi na pytanie o co innego nie musiało padać: tym więcej znaczy, tym bardziej jest znaczące. Inna fraza, warta w tym wypadku oddzielnej porcji uwagi – to sygnał o zaangażowaniu, tak może go właśnie nazwijmy, sygnał Szymczyka o zaangażowaniu: „Zaangażowanie jest istotą pracy poety jako komentatora życia i ważnych w rzeczywistości zjawisk oraz kryzysów. To poeta musi pamiętać, żeby opiewać nasz okaleczony świat”. Bardzo ciekawe, i jeszcze z tą dudniącą w uszach słynną frazą: z Adama Zagajewskiego… A wiersze Szymczyka z Potrzebnych źródeł kojarzyły mi się z odwrotnością, a przynajmniej z odwrotem, od tradycyjnych form zaangażowania. Wydawały mi się udowadniać, że wbrew pozorom takie odwrócenie porządków wiersza jest czymś moralnym, a być może czymś remedialnym… Remedialnym, tak to jest to słowo…
Chodzi mi o to, że ta poezja przychodzi z jakiegoś wielkiego znużenia – powiedziałbym jeszcze więcej, że to wręcz znużenie logocentryzmem, obsesją logocentryczną, która właściwie oddziałała na wszystko, od kształtu obieranej poetyki po aspekty stylu, a także wymiary pragmatyki wiersza. „Logodyktat” – otóż, o znużeniu tym centryzmem, którym poezja jest przesycona, zdaje mi się opowiadać Szymczyk. Jest to dla mnie odświeżające, właśnie jako antynomia zaangażowania, choćby wtedy, gdy Szymczyk pisze, że „Nie chce być tak poniewieranym / przez wiatry cudzych życiorysów”: i to jest moim zdaniem mistrzowskie wykorzystanie frazy Zagajewskiego – „spróbować opiewać okaleczony świat” trzeba by właśnie w ten sposób, odwracając się od kaleczących, to oczywiste, ale także od kaleczonych – od zaangażowanych i angażujących, opiewać więc siebie, a w sobie innych, tak ażeby „wiatry cudzych życiorysów” nie zniosły nas na mieliznę naszego, głębokiego pierwotnie, zadania. Tak odbieram Szymczyka – niewiele mogę na to poradzić… To – nie zawaham się tak ująć sprawy – po prostu ciekawa propozycja nowej etyki poetyckiej, wiele jest w niej autentyzmu niewymuszenia, poruszającej bezpretensjonalności, na tej bezpretensjonalności zaś, wtórnie, nadbudowuje się jakiś poważny patos całej propozycji. Ciekawe bardzo, jak przy podobnym podejściu poeta uznaje siebie za naiwno-ludowego i stwierdza własny antyawangardyzm – wydaje mi się, że rozumiem to do pewnego poziomu… Otóż, kiedy czytam fragmenty takie, jak to poniżej, mam wrażenie, że ów awangardyzm jest założony u Szymczyka z góry, jako programowy – jako zdrowa, bo pełna ostrożności postawa wobec centrolubnej i centroskłonnej literatury: to właściwie spotyka się z naszym największym dla Szymczyka uznaniem – to, że jest znakomitym poetą poetycko wykoncypowanej, poetycko opracowanej rezerwy – wobec wszelkich centryzmów, zwłaszcza logocentryzmu, więcej: że dla utrzymywania tej rezerwy wobec logocentryzmu daje w swoim debiucie pt. Potrzebne źródła masę świetnych narzędzi, instrumentów – można by powiedzieć, że tych narzędzi, tych instrumentów – „udziela”, „udziela” hojnie (tak neutralnemu oraz bezinteresownemu czytelnikowi, jak i ewentualnym kontynuatorom, którzy chcieliby się może jego dykcją inspirować):
Mój umysł to stepujące jabłko,
ktoś tak określił jego pracę. To nie jedna z moich metafor,
ale, od razu wiedziałem, dziwnie trafiona.
[…] Podziwiam osoby, którym na długo ulatują słowa. […]
Wieczorami orientuję się, że ten cały rytm, cała ta melodia,
równie dobrze mogą przynależeć do produktów w dziale owocowym.
„Stepujące jabłko umysł”. Warsztatowo to rewelacyjne, ale proszę mi wybaczyć, nie potrafię odebrać tej metafory („to nie jedna z moich metafor”, zarzeka się Szymczyk) – inaczej niż tylko ironicznie. To, oczywiście, bardzo wysoki i bardzo elegancki poziom ironizmu… To również Iłłakowiczówna nagradza… Ironizm ten jest jednakże konsekwentnie rozprowadzony po całym tomiku Potrzebne źródła i zostaje wyposażony w wyraźne, sugestywne, mocne po prostu, autotematyczne przesłanie: otóż, słowa niewiele znaczą, lecz z wszystkiego tego Szymczyk nie wyciąga jedynie dramatycznych wniosków: przede wszystkim zależy mu na tych konstruktywnych – bez folgowania pokusom łatwego popadania w desperację: podobna desperacja jest bowiem w większym stopniu oznaką choroby na centryzm (na logocentryzm) niżeli rzeczywistym sygnałem sprawnej przekonującej poznawczo wiedzy o świecie. „Zamiast perspektyw ktoś dał balkony”, „Jestem przylepionym do swojej mowy gekonem”, „Kołysanie morza pochodzi z wnętrza naszej łodzi”, „Słowa jak głowy krokodyli […] Nie jak góry lodowe. / Jak zjedzone butelki plastikowe”, „Gdyby nie północ […] Blok rzucałby cień. / A tak to tylko haiku”, cytaty, które podałem przed momentem, pochodzą z różnych wierszy z Potrzebnych źródeł i wskazują, chcąc tego czy nie chcąc – na intrygujący rodowód poetycki Szymczyka. To niewątpliwie szkoła postróżewiczowska, ale taka, która ma pomysł, co z różewiczowskim dziedzictwem antylogocentrycznym zrobić: to po pierwsze. Po drugie, to strategie właściwe klasycznej poezji metafizycznej, zwłaszcza z anglosaskim wit na czele, poezji, w której operuje się – między innymi – paradoksem jako sposobem nie tylko chyba na przekształcenie relacji między słowem a przedmiotem, ale na zrewolucjonizowanie jej w nie mniejszym stopniu. Szymczyk dość dobrze włada poetycką retoryką paradoksu, sprawnie również ją modernizuje do warunków ponowoczesnych, poza frazą „Kołysanie morza pochodzi z wnętrza naszej łodzi” warte odnotowanie jest tu także zgrabne: „Gra toczy się o podwórko takie jak twoje, / ale czy ty w ogóle kiedykolwiek tam stoisz?”.
Metafizyczna wydaje mi się również konceptualna formuła książki, otóż, tytułowe Potrzebne źródła to stale pojawiająca się i znikająca fraza sygnalizująca u Szymczyka… miejsce markujące miejsce na przypis, pole rzekomo wymagające objaśnienia, być może – erudycyjnego, skoro za każdym razem, wprowadza się tu asterysk i sygnalizuje odesłanie: odesłanie musi kierować do czegoś wymiernego, treściwego, nieznanego więc, co najmniej nieznanego w odbiorze powszechnym, powierzchownym… Wydaje mi się, że z dużym powodzeniem można by tomik odczytać jako formę medytacji, a raczej – metamedytacji – nad tym, co z jednej strony jest potrzebne (co jest potrzebne?), a z drugiej: co może być źródłem (co nadaje się na źródło?). Oto jeden z fragmentów tomu wykorzystujących ową retorykę. Dodajmy od razu – wybrany nieprzypadkowo – udany, sprawny oraz wymowny. Znów – autotematyczny:
Po drugiej stronie zaspany pan się wybiera,
by cię, sieroto, ocalić od chwili ciszy,
w której jak dzwony biją ciążące ci myśli* (potrzebne źródła).
I mógłbyś przysiąc, że ich nie sposób się wyprzeć.
Ale niech one sobie tam posiedzą całe życie.
Niech dojrzeją. Nie potrzeba niczego pisać.
Co za antyergantropia. Co za nil scribendum… Nie trzeba nic pisać – tak jak nil desperandum, co tłumaczy się jako „nie trzeba rozpaczać” czy „nie rozpaczającie” – tak właśnie należałoby to rozumieć… „Nie piszcie”? Nil scribendum? A to już jest regularny program pisarski, co więcej – niezwykle samodzielny – przyznam bowiem, że poza Szymczykiem nie spotkałem jeszcze we współczesnej poezji polskiej tak otwarcie antylogocentrycznego manifestu. Traktuję to jako program moralny – postrzegam bowiem antylogocentryzm jako znakomite narzędzie do walki z logocentrycznym fałszem – kiedyś mieliśmy antyestetyzm, antyliterackość – choćby jawnie programowaną u Ginsberga, dziś rozumiemy, że antyteza nie jest rozwiązaniem, Szymczyk jednak mówi nam jeszcze coś więcej: rozwiązaniem nie jest również synteza. Rozwiązaniem jest niewymusznie, wręcz niezwiązanie w żaden znaczący sposób formułowanej przez siebie wypowiedzi poetyckiej. Nade wszystko zaś – powtórzę się – antyergantropia. „Niech [to] posiedzi całe życie” tam, gdzie [to] zastaliśmy, „nie potrzeba niczego pisać”. Ergantropia, o której tu mowa, jest współczesnym systemem filozoficznym stanowiącym podstawę filozofii kultury, mającym swoje renesansowe jeszcze źródła – zakłada realną obecność człowieka w jego dziełach, właśnie w tym sensie Szymczyk okazuje się – bardzo interesująco antyrenesansowy i antykulturowy. Jeszcze bardziej interesujące jest to, że wszystko to przeprowadza poeta z bynajmniej nie z góry upatrzonych pozycji, takich, jak filozofia natury, ekohumanizm albo posthumanizm, nie, nie jest to jeszcze jeden debiut w stylu naturalistycznym, mogący tutaj nasuwać skojarzenia z Moniką Lubińską (Nareszcie możemy się zjadać) – albo z Marleną Niemiec (cierpkie). Szymczyk nie staje po żadnej ze stron odwiecznej antynomii: nie jest poetą kultury ani poetą natury, nie jest ekologiem ani posthumanistą, ani postkulturalistą – konweksentnie pisze o niewymuszeniu, trywialności, małości, drobności naszych (około-) literackich zatrudnień. Jeśli nie balibyśmy się rezonowania idei, które zawsze w podobnych okolicznościach się narzucają, moglibyśmy powiedzieć – za Hannah Arendt – i to wielki komplement pod adresatem tegorocznego Laureata Iłłakowiczówny, mam nadzieję, że nie przesadzony – Mateusz Szymczyk, banalność literatury…
Warszawa, 3-4 listopada 2024 roku