Efekt motyla
Jedna z bardziej znanych piosenek z repertuaru Ireny Jarockiej „Motylem jestem”, utrwalona zresztą w filmie Gruzy, przychodzi mi na myśl, gdy patrzę na wiosenną przemianę świata. Zimy właściwie nie było wcale, a jeśli już, to jakaś taka przytłumiona, przygnieciona i szara. Stąd też marcowa manifestacja wiosny, nie bez mroźnych kaprysów, była czymś oczywistym, a przy tym – jak zawsze – kolorowym, gdyż najlepszym malarzem (jak pamiętam z dziecięcej książeczki) jest słońce, chociaż w tym roku skąpe.
Rozwinięte skrzydełka motyli wielu z nas niebawem zaobserwuje w naturze i nosić będzie w sercu, a niektórzy motylki czują w brzuchu – jak to zwykle wiosną.
Z tą postacią owada w roli głównej związany jest tzw. efekt motyla, zaanektowany bardzo szybko przez nurt New Age, bo wszak jakoby potwierdza przekonanie o jedności świata jako kosmicznej całości. Ideologia New Age, miejscami powabna, nawet uwodzicielska, a tak naprawdę w swoich ekstremalnych formach wątpliwa, jest mi z gruntu obca. A jednak efekt motyla jest mi nad wyraz bliski jako pewien parametr myślenia o życiu (jednostkowym i zbiorowym) i – szerzej – o rzeczywistości. Według niego trzepot skrzydeł tego owada w Ohio może za kilka dni wywołać burzę piaskową w Teksasie lub trzęsienie ziemi w Japonii. To oczywiście anegdotyczne przetworzenie pewnej zasady, że to, jacy i w jakim miejscu jesteśmy, okazuje się wynikiem wcześniejszych naszych działań i decyzji – wydawałoby się – nieważnych. Można iść dalej w głąb i stwierdzić, że na nasze życie, preferencje, wybory wpływ miało wychowanie, całe nasze dzieciństwo. Ba, całe pokolenia od prapoczątku „pracowały” na to, bym się na świecie pojawił.
Mając sześć lat znalazłem pod choinką skromną książeczkę Janiny Porazińskiej „Psotki i śmieszki”, z pobudzającymi wyobraźnię ilustracjami Zbigniewa Rychlickiego. Zapewne przez rodziców wcale nie została starannie wybrana – ot, taka właśnie była w niewielkiej księgarence śmigielskiej. A przecież ukształtowała całe moje postrzeganie rodzimego wiejskiego pejzażu, po części zapewne także spojrzenie na człowieka, a niewykluczone, że również zaszczepiła coś, co umownie nazwać można poetyckim paradygmatem.
Czyżbym więc to, że jestem poetą, zawdzięczał motylom? Poza tym one, podobnie jak poezja, mają w sobie coś ulotnego. Istnieje tu zatem właściwa symetria. Niemal idealna.
Ryszard Biberstajn
zdjęcie: archiwum ZLP OP