/…/ Recenzja Zniczy Babińskiego w 1976 r. dała mi przepustkę do kilku redakcji pism literackich. W poznańskim „Nurcie” pracował wtedy Marek Obarski, dość szybko zawarliśmy serdeczny kontakt, nie tylko formalny, często zaglądaliśmy do Kawiarni Prasowej, która mieściła się nieopodal biurowca RSW, gdzie znajdowały się redakcje dzienników poznańskich i „Nurtu”, miesięcznika artystycznego. Zaprzyjaźniłem się też z sekretarzem redakcji, Wojciechem Jamroziakiem, bardzo sympatycznym i bezpośrednim w kontaktach. Lubiłem zaglądać do redakcji, takie kontakty pozwoliły mi na odrywanie się od codziennych czynności zawodowych. W tamtym okresie Poznań miał kilku bardzo uzdolnionych eseistów i krytyków literackich. W większości byli to absolwenci wydziału polonistyki uniwersytetu. Andrzej Ogrodowczyk, piszący jakby od niechcenia znakomite eseje i recenzje, nie mniej utalentowany jak Krzysztof Adamkiewicz, rozchwytywany przez redakcje pism. Także Wyrwa-Krzyżański, od czasu do czasu pisał recenzje. W gronie poznańskich literatów cenionym krytykiem i eseistą był Feliks Fornalczyk. Mówiło się wtedy o poznańskiej szkole krytyki. Moje kontakty nabrały rumieńców, kiedy w redakcji „Nurtu” pojawiła się Bogusława Latawiec, musiałem wtedy wspiąć się na wyżyny swoich możliwości, każda recenzja była dokładnie omawiana i korygowana. Niewątpliwie współpraca z „Nurtem” dała mi najwięcej, co zaowocowało w późniejszym okresie, na tej pożywce powstały moje dwa bardzo obszerne szkice. W tym Dzieci Norwida.
Siódma dekada XX w. dobiegała końca. Kryzys dotykał całą gospodarkę, braki towarowe początki reglamentacji żywności zaczęły się od cukru. Kwitł czarny rynek, szerzyła się spekulacja. Klub Literacki szykował się do obchodów swojej dziesiątej rocznicy powstania. Podsumowano wszystkie imprezy, w których najważniejsze były Spotkania przy kominku. Inne projekty bardzo zróżnicowane przyciągały widzów do Zamku jak magnes. Miałem wtedy arcyciekawy zwyczaj polegający na obserwowaniu ludzi wchodzących po szerokich schodach na piętro do sali kominkowej. Stałem oparty o poręcz na galerii i obserwowałem zachowania koleżanek i kolegów. Najpierw dochodził głos, utyskiwania, pohukiwania na coś, okrzyki zadowolenia ze spotkania kogoś z kimś, często wymówki i pretensje za coś, czego ktoś nie zrobił dla kogoś, albo zrobił, napisał źle. Była to swoista giełda deklaracji i haseł, spis przekleństw, lista życzeń i zażaleń. Oczywiste, że większość tych głosów była rozpoznawalna, a najbardziej głosy Babińskiego i Mendyka, jeden bezpretensjonalny, drugi nazbyt pewny i dobitny utwierdzający adwersarzy w przekonaniu, że nie mają co oponować, jest tak, jak jest.
Galeryjka na piętrze przed salą kominkową przeszła już do historii. Nigdy potem nie miałem okazji tam przebywać, ostatnie spotkanie w którym uczestniczyłem prowadził Włodzimierz Braniecki, zaproszono wtedy Jolantę Baziak, redaktorkę naczelną miesięcznika „Akant”. Nie znałem osobiście tej poetki, ale czytałem wcześniej jej wiersze, Po dawkach bardzo dobrej poezji stałem się wymagającym czytelnikiem. Mam na myśli okres mojego kontaktu z poezją, który trwa nieprzerwanie od początku lat siedemdziesiątych.
Włodek tradycyjnie z czerwoną różą w butonierce z mistrzowską precyzją prowadził ten arcyciekawy wieczór. W ósmej dekadzie XX w. odbyło się tyle spotkań, że można byłoby nimi obdzielić cały okres działalności Klubu Literackiego, wielcy i mali poezji: Karol Bunsh, Mieczysława Buczkówna, Bohdan Drozdowski, Jerzy Harasymowicz, Ryszard Milczewski Bruno, Tadeusz Śliwiak z Krakowa, redaktor działu poezji w „Życiu Literackim”. Lista jest długa, nie sposób wymienić wszystkich uczestników spotkań przy kominku.
Jubileusz dziesięciolecia Klubu przesłoniły wydarzenia polityczne w kraju. Strajki, demonstracje, protesty robotnicze – nie bardzo wiedzieliśmy, co z tego wyniknie dla nas. Kultura stała się w jakimś sensie kartą przetargową, bo kto ją miał za sobą, ten mógł skuteczniej oddziaływać na opinie i zachowania społeczne. Wytworzyła się atmosfera wyczekiwania na jakieś rozwiązanie konfliktu. Propaganda robiła swoje, informacje z podziemia politycznego nie docierały do wszystkich. W Zamku panował spokój, poeci angażowali się w prace Klubu, trwały czynności z redagowaniem arkusza okolicznościowego. Z przyczyn obiektywnych ukazał się dopiero trzynastego kwietnia 1981 r. Nie pamiętam, czy miała miejsce publiczna promocja pierwszego arkusza, jeśli miała to, w ograniczonym zakresie, ponieważ wzmogły się wpływy cenzury na wszystko, co miało ukazywać się drukiem, a także na żywo, Cenzor wymagał scenariusza do wglądu, każde odstępstwo od tego groziło karą.
Arkusz, choć ubogi stronicowo, kipiał swoją zawartością. Było w nim wszystko co najlepsze, trzy bogate szkice: Sergiusza Sterny-Wachowiaka, Stanisława Piskora i Tadeusza Żółcińskiego. Swoje słowa wtrąciła także Łucja Danielewska, a Andrzej Ogrodowczyk przeprowadził wywiad z Jerzym Grupińskim. Arkusz zawierał również wiersze znanych poetów: Aleksandra Wojciechowskiego, Anny Kamieńskiej, Krzysztofa Nowickiego, Sergiusza Sterny-Wachowiaka, Wincentego Różańskiego, Grażyny Banaszkiewicz, Jana Krzysztofa Adamkiewicza. Łucja Danielewska w swoim krótkim posłowiu tak podsumowała okres dekady:
„Prawda o trwającym od przeszło dziesięciu lat Spotkaniach Literackich przy Kominku w poznańskim Pałacu Kultury leży między statystyką a anegdotą. Sam Jerzy Grupiński, główny sprawca tych spotkań twierdzi, iż kandydatów do Klubu Literackiego znajdował u bram Pałacu – nagich i…bosych – duchowo oczywiście. Zostawmy jednak anegdotę w należnym jej miejscu. Naprawdę Jerzy Grupiński budzi świadomość poetycką swych podopiecznych, którzy w niedługim czasie zaznaczają swą obecność w publikacjach nie tylko na poznańskim bruku. Zaiste, trzeba samemu być poetą i wyobraźnię posiadać nie lada jaką, by w młodoliterackim zwierzyńcu z każdym według maści rozmawiać, a sprawiedliwość gejzerom niecierpliwych talentów oddać”.
Łucja Danielewska trafnie podsumowała dziesięciolecie Klubu. Kto jak kto, ale ona znała swojego organizacyjnego partnera od podszewki. Współpracowali przy kilku projektach, nie oglądając się na boki za jakąkolwiek pomocą. Oboje mieli we krwi zmagania z cenzurą, Jerzy nawet posmakował klimatu pracy w zakładzie produkcyjnym, kiedy po przeprowadzeniu się ze Słupska do Poznania, pracował jako instruktor kulturalno-oświatowy w poznanskiej „Lechii”. Często wspomina ten szczególny debiut zawodowy w roli organizatora imprez./…/
/fragmenty książki, która przygotowana jest do druku/.