Wojciech Przybylski jest poetą dużego formatu ale pozostaje w cieniu własnej skromności. Nie szuka kontaktu ze środowiskiem poetyckim, nie zabiega o publikacje, od czasu do czasu publikuje swoje wiersze na portalu poetyckim, ukryty głęboko pod pseudonimem… Tam też odkryłem Jego wielki poetycki talent.
Debiutował trzy lata temu, miałem przyjemność redagować jego debiutancką książkę, i pewnie uczynię to samo przy kolejnej, którą pragnie wydać niebawem w oficynie wydawniczej Biblioteka ReWirów. Wiersze które nadesłał prezentują bardzo wysoki poziom artystyczny.
Wojciech Przybylski mieszka w Klonowej niedaleko Sieradza.
/JBZ/
Chorujemy na niedomykalność snów
pewnie
już czas przesłuchać osobiste rzeczy
serce w pajęczynie nierozcięte zdania
co po drugiej stronie w obrazach zbitych w drżące stadko
słowach z chusteczką na ustach jak w pomniejszającym szkle
dom pod czternastką z krótko przystrzyżonym dachem
ojciec w warsztacie zamiata Amerykę
matka w złotych ramkach jak święty obrazek
prosto w oczy a mówiłam przecież
na podwórku studnia mleko masło wisi echo
plum Czesiek szepcze koniec świata
Stefan wygrywa wojnę na ustnej harmonijce
Janusz policzył dni po swojemu parzy kawę
a ja strugam wiersz przed Panem Bogiem
i się opowiadam
tajemnicze zniknięcie
wieczór, bar.
dwaj mężczyźni rozbili butelkę i
twarz opieszałego barmana.
teraz jak przez słomkę cedzą słowa, ciemności,
niebo i ziemię aż po żebra.
mężczyźni nie wierzą w nic.
w traktacie piszą, płyniemy w dół,
wpadamy na kilka widoków z otwartą buzią
żegnając się ze zdziwieniem.
mężczyźni rozchodzą się błądzą
pod dyktando nocy, aż zgaśnie czerwone światło.
to tylko kolor, a prawda to gra w szklane piłeczki, żartują
pękając ze śmiechu. zapalają papierosa, temat gaśnie.
bar żegna, bar rachuje zyski. w dali ruda dziewczyna podpiera boki.
uśmiecha się jak snajper mruży oczy, strzela pestkami.
noc się nie kończy.
jutro mężczyźni będą podpisywać książki.
gazeta, którą miejscowa inteligencja uważa
za nieomylną napisze, że
w Nazarecie
kiedy Rzym mieszkał w Nazarecie
Nazaret wzdychał psalmami
Światło przesunęło cień
w Matce stało się Słowo
a tu świat stroi się
z iskrą na końcu języka
zwija przyszłość w cygaro w biegu
drażni próżność do szaleństwa
więc wszystko układa się jak baranek
przeciwne wiatry owinięte wokół palca
zdania prawdziwe złamane śmiechem
śmiechem wszystko
resztę pisze cisza
sprawiedliwa nieprzekupna
przemija postać tego świata
powiada mędrzec przemija
pożądliwość pycha rozkosz
wybuchnie piołunem
w Nazarecie żyła kobieta imieniem Miriam
rozmawia teraz z Bogiem
przyszłość
spacer na krótkiej smyczy nie dalej niż Arktyka
nie wyżej niż Everest nie głębiej niż Mariany
i powrót zwany pętlą z bezimiennym panem
mówię ci
teraz liczy się tylko szał wokół własnej osi
i robi się ciemno nawet przy zapalnych świecach –
chorujemy na niedomykalność snów
wciąż szarpią za rękaw żeby opowiadać
nowy ląd prawdziwe jutro
kiedy niebo podzielone jak skóra na niedźwiedziu
ziemia licząc pewne zyski wymyka się nam z rąk
wracam w okolice serca
podobno widziano tam
ostatnie światło
my
czarowani przez chwile pejzaże i słowa
w drodze plotkujemy od ucha do ucha
szepcząc aksamitne bajki nawet we śnie
smakujemy wisienki na tortach
nawołując się nieziemsko jak dwa brzegi
echo w echo dobrzy nieznajomi –
ty małe słońce ja odległy kosmos
tak chorujemy na siebie
i nie ma na to lekarstwa
to nic że nic się nie zmienia – tęsknimy
to nic że wszystko się zmienia – tęsknimy
a tutaj miłość półsłówkiem na temat
nie mieścimy się w żadnej przypowieści
żadnym alfabecie i Nobel tu nie wystarczy
na szczęście zbyt ciasno w tym szczęściu
wyglądamy więc dalej najjaśniejszych stron
my poszukiwacze mleka miodu i światła
tak
ktoś inny rysuje drogi przekłada daty
ktoś inny rozdaje zziębnięte noce
i powroty na brzeg
w tej twardej skorupce
teraz między nami anioł na nitce, diabeł na urlopie.
to, co się dzieje od jakiegoś czasu, tak jak chcemy,
niczyje nasze małe zbrodnie. jak w drodze przed
stłuczką, bo tyle nas łączy, noga w nogę tańczymy
na śliskim parkiecie jak komin w powietrzu albo
igła w sianie.
a tutaj wielkie żarcie, wielkie zajadanie. ssiemy piersi,
łódka, słodkie tytuły, kolorowe gumki. więc dlaczego
opadamy z sił wypluwając siebie na bezludne wyspy?
w tej krótkiej nowelce, dopóki mamy twarze,
może się odnajdziemy w biurze znalezionych rzeczy,
gdzieś na ostatnim piętrze.
dziwne. przy drzwiach zamkniętych znowu
od początku majsterkują na placach budowy
wieże Babel i zamki na piasku. na wdech i oddech
wpadają królestwa wciąż do tej samej bramki.
aż wreszcie morze nas poruszy, gra słów,
harmonia gwiazd, Wielka Niedźwiedzica.
dobrze nam tu
tak słońce wschodzi nad dobrymi i złymi
a w nas wspinaczka z kapryśnym ciśnieniem
na dobranoc ty matko głupich
między niebem i ziemią serce na pół
i taka cisza aż nieprzytomnie taka cisza
nieśmiertelna róża kolec i dreszcze że miłość zachodzi
ale włosów nie szarpiemy szat nie rozdzieramy
tylko strzyżemy trawniki bo dobrze nam tu być
przewidywalnie dotykalnie krótko na temat
przy studni jak dwie mętne krople
wpadamy na łyk czystej wody
nasza nieśmiertelna naiwność
a stąd nie wychodzi się cało
i prochem jesteś
ale rozlała się miłość
nie wiadomo kiedy gdzie
wszystko płynie i rób co chcesz
moja cicha rzeko
i tak księżyc nie jest sam
niemy patron zaklęć szeptów
tyle w tym nieziemskiego przyciągania
z bezsennością tęsknotą jak pies za panem
pomrukami czarnego kota
składa się w album od słówka do słowa
w pejzaż z najdalszą perspektywą
po prostu szczęście
najmniejszy układ gwiazd
aż z rąk wypada cały świat