/…/Śmierć jest jak cztery pory roku, cztery jej twarze. Zimowa śmierć jest biała jak śnieg, przychodzi zwykle o zmroku, wtedy jest mniej widoczna. Nie ma w ręku kosy ani innego ostrza. Jest kobietą w długiej szacie i nigdy nie pokazuje twarzy. Karmi się widokiem poety, nie wystarczy jej jego błękitna krew. Pragnie czegoś więcej, pragnie umierania wraz z poezją, pod jej wskazującym palcem. Wskazuje zawsze na skroń, tam, gdzie najmocniej pulsuje bicie serca. Są takie miejsca, gdzie powstają słowa liryczne, dotlenione rześkim powietrzem prosto z gór, jezior i ogrodów. Tam najcelniej uderza swoim ostrym palcem. Wtedy dociera do człowieka wiadomość piękniejsza od wszystkich śmierci, wieść o narodzinach wielkiego poety, w męczarniach, we własnej krwi, w miłości nieśmiertelnej. Czego ona, biała pani, nigdy nie zrozumie, nie pojmie, że może być przyczyną narodzin wielkości artystycznej.
Przyszła do Witka styczniowego dnia. Nie mógł nic powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, bo głos swój oddał Bogu, na ziemi, w chwili, kiedy był mu najbardziej potrzebny. Poeta pisze dłonią, a skarży się jedynie ustami. Tego dnia niczego nie wyraził, jego dusza przemówiła już po tamtej stronie. Po tej, pozostały jedynie ślady jego potu i krwi, na znak pojednania z nami. Pojednania wiecznego – wszystkich naszych pojednań – z nim, przez całe lata wędrówki w wiecznym cieniu. Przyszła do Witka pani wszystkich cnót zrównania w jedną wielką cnotę. Na podobieństwo naszego stwórcy, bo tylko z nim w sercu, tam podążamy z każdym dniem coraz krótszym dla nas, poetów.
Mróz, lśniący śnieg skrzypi pod stopami, zmarznięte policzki. Drugi raz przyszło mi w styczniu żegnać kogoś na cmentarzu, w mroźnej scenerii, w bieli przeraźliwej, pośród czarnych ptaków krzykliwych i ludzi, którzy z obowiązku i przyjaźni przyszli poraz ostatni spotkać się z Witkiem. Nie wypowiem sensownego słowa w ten styczniowy poranek, bo jest głucho, bo jest jasno, że aż gasną wszystkie tajemne źródła światła, odlatują ptaki, aby nie przeszkadzać poecie w pożegnaniu z kolegami i koleżankami. Są wszyscy, którzy mogą się poruszać, brakuje tych, co wcześniej odeszli. Kapłan czarny, w białej scenerii snuje nic modlitwy, co chwilę słowa ubiera w muzykę, płynie przez mikrofon poezja Witka./…/
Jerzy Beniamin Zimny „Róże z Montreux”, Poznań 2019
/3 stycznia minęła czternasta rocznica śmierci Wincentego Różańskiego./