Arkady Fiedler był członkiem poznańskiego oddziału Związku Literatów Polskich. Zmarł w 1985 roku. Jesienią 2016 roku, w ramach Międzynarodowego Listopada Poetyckiego w Poznaniu oraz cyklu spotkań „Ocalić w naszej pamięci” pojechaliśmy (40 osób) do Muzeum-Pracowni Arkadego Fiedlera w Puszczykowie. Z satysfakcją i wzruszeniem obejrzeliśmy dwa filmy dokumentalne o tym podróżniku i pisarzu. Dzięki opowieściom, wspomnieniom pana Marka Fiedlera, jego żony i syna dane nam było zwiedzenie muzeum z dużą dozą nowych informacji o Arkadym Fiedlerze. Wysłuchaliśmy nie tylko ciekawych dla nas opowieści o Ojcu i Dziadku, ale także ciekawych anegdot o poznańskich literatach. Pozostajemy w kontakcie, który zaowocuje kolejnymi spotkaniami, także w Poznaniu.
(otwórz) W środku Marek Fiedler z żoną Krystyną
Cenny jest wkład Arkadego Fiedlera do kultury polskiej, kultury Poznania i Wielkopolski, a także polskiego filmu („Dywizjon 303. Historia prawdziwa”). A może któryś z reżyserów, producentów wpadnie na pomysł realizacji filmu na podstawie fascynujących książek z egzotycznych podróży tego pisarza? Także tych pisanych wspólnie z synami. Podróże pozostają nadal ich pasją, realizują się także poprzez twórczość pisarską.
W przyszłym roku minie 40 lat, odkąd Arkady Fiedler udał się w ostatnią drogę . . . Pozostawił czytelnikom oraz miłośnikom podróży i przygód okazały spadek.
_________________________________________
Marek Fiedler:
Nasz przyjaciel Sławomir Malinowski, dziennikarz, filmowiec – zdobył „Złotego Kopernika”, główną nagrodą VII Festiwalu Filmów Edukacyjnych, organizowanego przez Fundację Innowacji Społeczno-Kulturalnych, Muzeum Narodowe w Warszawie oraz Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Kopernik jest nagrodą za film „Mój ojciec i dęby”, zrealizowany na podstawie autobiografii A. Fiedlera.
Razem ze Sławkiem Malinowskim tworzymy serię filmów dokumentalnych pt. „Śladami Arkadego Fiedlera”. Filmy już zrealizowane, które można oglądać w TVP to właśnie „Mój ojciec i dęby” oraz „Przez wiry i porohy Dniestru”. W przygotowaniu dokument „Dywizjon 303″.
___________________________________________________
Po uzyskaniu zgody pana Marka Fiedlera oraz redakcji „Nowin Gliwickich” (Małgorzata Lichecka – zastępczyni reaktor naczelnej, Błażej Kupski) zamieszczam wywiad. A także zdjęcia z prywatnego archiwum rodzinnego Marka Fiedlera.
Dzielę się również fragmentami jego wypowiedzi z innych źródeł, m.in. z „Weekend.Gazeta.pl”(Angelika Swoboda).
„Ty tego nie wiesz, Fiedler?”
Marek Fiedler udzielił wywiadu podczas pobytu w Pyskowicach
Fiedler. To nazwisko jest powszechnie znane. Bo któż nie słyszał o Arkadym, legendarnym podróżniku i autorze jednej z najpoczytniejszych polskich książek „Dywizjon 303”? W ślady ojca poszli synowie. Również przemierzają najciekawsze zakątki globu oraz piszą książki.
Jeden z nich, Marek, niedawno gościł w Pyskowicach. W bibliotece opowiadał o Wyspie Wielkanocnej, a w centrum wystawienniczym otworzył wystawę fotografii Dywizjonu 303 „Asy angielskiego nieba”. Znalazł też chwilę na rozmowę z „Nowinami Gliwickimi”.
Jak to jest nosić znane nazwisko?
Zależy. Czasem pomaga, czasem wręcz przeciwnie.
Przeszkadza, bo…?
Pamiętam z czasów szkolnych nauczycielkę geografii. Często pytała, a ja nie zawsze wiedziałem. I wtedy mówiła: „I ty, Fiedler, nie wiesz?” (śmiech) Na kogoś, kto ma zasłużone nazwisko, ludzie patrzą bardziej krytycznie.
Jak zapamiętał pan ojca?
To był otwarty człowiek, bardzo bezpośredni, chociaż potrafił być cholerykiem. Nigdy się nie wywyższał. Dlatego świetnie dogadywał się z Indianami. Jeździł do prostych ludzi, których rozumiał, z którymi umiał rozmawiać. I oni darzyli go przyjaźnią, szacunkiem.
Dzięki książkom Arkadego Fiedlera Polacy poznawali świat.
Granice naszego kraju były zamknięte – takie czasy. Nie można było wyjeżdżać, więc o wielkim świecie przede wszystkim się czytało. Dzisiaj jest inaczej. W naszym muzeum w Puszczykowie mamy takie zdjęcie z 1970 roku, na którym mój ojciec pozuje na tle Machu Picchu. Na fotografii jest tylko on, ruiny i dzika przyroda. A teraz? Byłem w tym samym miejscu 30 lat później, ale towarzyszył mi tłum innych globtroterów.
Turystyka stała się zjawiskiem masowym.
W Puszczykowie eksponujemy motyle tropikalne. Piękne, kolorowe, oryginalne, z Amazonii. Mój ojciec bez problemu przywiózł je do kraju. A dzisiaj? Za wywiezienie motyli grozi kara 10 tysięcy dolarów! Dżungle, puszcze, lasy tropikalne są nadmierne eksploatowane, przyroda może się tam załamać. W ogóle Ziemia okazała się nie tylko mała, ale krucha i wrażliwa. Masowa turystyką ją niszczy.
Miał Pan okazję podróżować z ojcem.
Dzięki niemu uległem fascynacji światem Indian. Razem napisaliśmy dwie książki poświęcone tej tematyce. A po śmierci ojca zajmowałem się sylwetkami indiańskich wodzów, którzy walczyli z osadnikami chcącymi wtargnąć na ich ziemie. Ukazały się pozycje poświęcone Szalonemu Koniowi oraz Siedzącemu Bykowi. Razem z synami podróżowałem śladami mojego taty. Próbowaliśmy przepłynąć rzekę Dniestr, tak jak zrobił to on w 1926 roku – z Samboru dopłynął wtedy aż do Zaleszczyk, co opisał w swojej pierwszej książce pt. „Przez wiry i porohy Dniestru”. Niestety, ta potężna kiedyś rzeka dzisiaj w wielu miejscach ma raptem pół metra głębokości. Tak więc część trasy przejechaliśmy samochodem. Jednak same Zaleszczyki mocno nas rozczarowały. Prestiżowe i uznane niegdyś uzdrowisko to obecnie podupadłe miasto. Stare domostwa, walące się pałace i wille. Miałem okazję być również w Anglii, na tropach lotników z Dywizjonu 303.
No tak. Mówisz Arkady Fiedler, myślisz „Dywizjon 303”.
W 1940 roku w Londynie tata spotkał się z generałem Władysławem Sikorskim. Podczas rozmowy poprosił go o możliwość napisania relacji z walk osławionego już polskiego dywizjonu. Naczelny dowódca wyraził zgodę i skierował go na lotnisko w Northolt, gdzie Dywizjon 303 stacjonował. Mój ojciec szybko zaprzyjaźnił się z rodakami – zarówno samymi lotnikami, jak i mechanikami. Pierwsze rozdziały opowieści powstawały na bieżąco, pod bezpośrednim wrażeniem rozgrywających się w powietrzu walk. Nad ostatnimi Arkady Fiedler pracował kilkanaście tygodni później, już po powrocie do Londynu. Pierwsze wydanie ukazało się w 1942 roku. Co ciekawe, w 2010 książkę przetłumaczono w końcu na język niemiecki.
Z którym z członków sławnego dywizjonu ojciec najbardziej się zaprzyjaźnił?
Najlepiej rozumiał się z dowódcą Witoldem Urbanowiczem. Kiedy w 1985 roku tata umarł, Witold Urbanowicz napisał piękne 30-stronicowe wspomnienie o nim.
Niedawno na ekranach kin wyświetlano dwa filmy o Dywizjonie 303. Jeden polski, w obsadzie którego znalazł się m.in. Piotr Adamczyk, a drugi zagraniczny, z Marcinem Dorocińskim. Który lepszy?
Dla mnie zdecydowanie ten polski. Chociaż bardzo się cieszę, że w końcu Brytyjczycy nakręcili film o naszych lotnikach, że w ten sposób ich uhonorowali.
My, Polacy, mamy tendencję do nadmiernego pamiętania o naszych porażkach, klęskach, tragediach. A nie potrafimy chwalić się tym, co się udało, co było naszą chlubą. Walki Dywizjonu 303 to wspaniała karta naszej historii. Kręćmy o tym filmy, pokazujmy światu tamtych wspaniałych ludzi!
Wróćmy do podróży. Zawsze marzył pan, aby poznać Wyspę Wielkanocną. Marzenia się spełniły.
Ta wyspa to zakątek o dramatycznej i fascynującej historii, a także miejsce kryjące wiele niezwykłych tajemnic. I zamarzyło mi się, aby je przeniknąć. Stąd moja podróż z synem Markiem Oliwierem na Rapa Nui.
Powiedział pan Rapa Nui.
Wyspę nazwano „Wielkanocną”, ponieważ została odkryta przez Holendra Jacoba Roggeveena w niedzielę wielkanocną, 5 kwietnia 1722. Jednak tubylcy nie lubią tej nazwy. Swoją rodzimą ziemię określają po polinezyjsku – Rapa Nui.
A czemu tak?
Wszystko za sprawą pewnego robotnika, którego Europejczycy sprowadzili na Wyspę w XIX wieku. Pochodził on z Rapa, malutkiej wyspy z Polinezji Francuskiej. Kiedy przybył na Wyspę Wielkanocną, stwierdził, że jest jak Rapa, tylko większa. A „nui” znaczy wielka, stąd Rapa Nui.
Nieodłącznym jej symbolem są posągi moai.
Moai nie wyobrażają bogów, lecz są pomnikami poświęconymi zmarłym wodzom. Tubylcy wierzyli, że ich przywódcy władają nadprzyrodzoną mocą mana. Ta dobroczynna siła nie ginęła, gdy wódz umierał. Trzeba było tylko wyrzeźbić posąg, w którym skupiała się mana zmarłego. Zwrócone obliczem w stronę wyspy rzeźby były strażnikami tej ziemi. Jednak w pewnym momencie Rapanujczycy odwrócili się od swoich moai. Uznali, że ich moc nie działa, nie chroni od niebezpieczeństw.
A wszystko za sprawą Europejczyków.
Niestety. Mana okazała się bezradna wobec potęgi białego człowieka, broni palnej i nieznanych dotychczas chorób. Bo proszę pamiętać, że mieszkańcy wyspy przez 500 lat żyli w zupełnej izolacji. Ich organizmy nie były odporne na drobnoustroje przywleczone z Europy. Zabić mógł ich nawet zwykły katar!
XVIII i XIX wiek to smutny czas dla rdzennych mieszkańców Rapa Nui. Pod koniec dziewiętnastego stulecia doszło do niemal całkowitej zagłady pierwotnej ludności.
Wyspa to także masa pięknych legend. Wśród opowieści wyróżnia się ta o człowieku – ptaku i wyścigu po… jajo.
Gdy okazało się, że mana dziedzicznych wodzów i poświęconych im posągów nie chroni wyspiarzy, przywódcy ci stracili autorytet, a co za tym idzie – władzę. Wówczas zaczęto organizować wielki wyścig po jajko. Zawodnicy płynęli 2,5 km do wysepki, na której gniazdowały rybitwy czarnogrzbiete, zwiastuny wiosny i nowego życia. Śmiałek, który pierwszy znalazł gniazdo z ich jajem, zdobywał zaszczytny tytuł Człowieka – Ptaka. Zostawał on wodzem na Rapa Nui przez rok, aż do kolejnych zawodów.
Dzisiaj Wyspa Wielkanocna należy do Chile.
W 1888 roku podpisano traktat między rządem chilijskim a mieszkańcami Rapa Nui. Jednak dzisiejsi potomkowie autochtonów twierdzą, że doszło wtedy do oszustwa. Bo umowę sporządzono w dwóch językach, hiszpańskim i rapanujskim. Wersja hiszpańska mówiła wprost o przekazaniu na zawsze zwierzchnictwa nad wyspą Republice Chile. Natomiast druga miała się do pierwszej jak dzień do nocy: głosiła jedynie, że Chile pragnie być opiekunem i przyjacielem dla mieszkańców tego zakątka. Dzisiaj na wyspie mieszka więcej Chilijczyków niż rdzennych. A kiedy w latach 60. XX wieku powstało lotnisko, zaczęli pojawiać się turyści.
Był pan na Wyspie Wielkanocnej w momencie, gdy odbywał się tam festiwal Tapati. Co to jest za wydarzenie?
Tapati Rapa Nui, dosłownie Tydzień Rapa Nui, zapoczątkowano w latach 70. XX w., żeby wspierać tubylczą kulturę, dawne tradycje i zwyczaje. Tymi barwnymi pokazami cała ludność żyje przez dwa tygodnie w lutym każdego roku. Festiwal jest wielkim świętem. Tapati to współzawodnictwo w tańcach i śpiewie, zmagania w różnych tradycyjnych zawodach sportowych, głównie biegach, to wreszcie rywalizacja między dwiema wybranymi dziewczynami o tytuł tej najpiękniejszej.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Błażej Kupski
________________________________________________
Marek Fiedler:
Ojciec w 1939 roku wyjechał na Tahiti, żeby napisać kolejną książkę, i tam dotarły do niego wieści o wojnie. Marzył tylko o tym, żeby się stamtąd wyrwać i wrócić do Europy. Wreszcie zabrał go jakiś francuski statek, dotarł do Francji i wstąpił do polskiego wojska. Gdy Francja padła, jego ostatnią nadzieją była Anglia. Dostał się do Szkocji, ale gdy przeczytał w brytyjskiej prasie entuzjastyczne artykuły o polskim Dywizjonie 303, który fantastycznie strąca niemieckie samoloty, postanowił poznać tych lotników. Zwrócił się do generała Władysława Sikorskiego, żeby ten go wysłał do Anglii. Generał dał mu rozkaz, żeby udał się do bazy pod Londynem. Właśnie tam stacjonowali piloci. W czasie bitwy o Anglię był w bazie lotniczej Northolt z pilotami tej formacji. Robił im zdjęcia. Sam był porucznikiem piechoty.
Wiedzieli, że dywizjon kiedyś stanie się legendą. Gdy wracali z lotów bojowych, wszystko na gorąco ojcu opowiadali. Tak powstawała książka „Dywizjon 303”. Ojciec widział w nich bohaterów, zwycięzców. Po wojnie lotników fałszywie oskarżano o zdradę, nie zaproszono ich też na defiladę zwycięstwa, która odbyła się w 1946 roku w Londynie. Ale przecież wiadomo, że w 1940 roku wykonali oni swoje zadanie celująco i mieli istotny wpływ na przebieg bitwy o Anglię, w której ważyły się losy Europy.
Ojciec ostatecznie w Anglii nie został. W 1947 roku wrócił do Polski. Kupił dom w Puszczykowie pod Poznaniem i sprowadził do niego mamę, brata i mnie. Po wojnie żyło nam się kiepsko, bo wszystkich, którzy przybyli do Polski z Zachodu, traktowano z rezerwą. Książki ojca „Dywizjon 303” i „Dziękuję ci, kapitanie” szybko trafiły na indeks. Na szczęście nie doszło do aresztowania ojca, a były takie pogłoski. Był to dla niego trudny czas. Zaczął się wtedy zacinać w mowie i zostało mu to do końca życia. Wrócił z Zachodu, jego żona była Włoszką, napisał dwie wojenne książki – to wszystko budziło niechęć i podejrzliwość ówczesnych władz.
Rodzice poznali się w Londynie, w 1940 roku. Ojciec lubił kobiety o egzotycznej urodzie, a mama była piękną, smukłą, czarnowłosą Włoszką. Pomógł przypadek – poszukiwał kogoś do pomocy przy książce. Choć mama nie znała polskiego, pomagała tacie przy pisaniu, przepisując manuskrypt „Dywizjonu 303” na maszynie. Pokochali się.
Bywało, że przyjmowali lotników z Dywizjonu 303 w swoim małym londyńskim mieszkanku. Mama wspominała, że to byli prawdziwi dżentelmeni, niezwykle szarmanccy. Pełni wigoru i radości życia, prawdziwi pasjonaci latania, świetnie wyszkoleni. Najlepsi z najlepszych. Na ziemi przemili ludzie, w powietrzu bezwzględni pogromcy niemieckich agresorów.
Po wojnie ojciec zaczął się zacinać w mowie i zostało mu to do końca życia.
Po powrocie do Polski nie mógł już o nich pisać.
Uratowała go wtedy fascynacja Indianami. Żył ich kulturą. Władze uznały, że Indianie byli tępieni przez amerykańskich imperialistów, co w istocie było prawdą. Poproszono wtedy ojca, by jeździł do szkół i opowiadał o losie Indian. Dzięki temu miał na utrzymanie rodziny.
Ojciec kochał podróżować, zdobywać materiały i pisać książki. Unikał wielkich miast, fascynowała go przyroda i ludzie z innych kontynentów. Dwukrotnie byliśmy razem u leśnych Indian Algonkinów w Kanadzie, napisaliśmy potem z tych wypraw książki. Ostatnią podróż odbyliśmy do Kanady, gdy ojciec miał już 85 lat. Trochę się o niego bałem, bo obozowaliśmy w dziczy, wokół same lasy i jeziora, żadnych ludzi, ale on zawsze powtarzał, że jest człowiekiem lasów i jezior. Że tam się czuje najlepiej. Rzeczywiście czuł się fantastycznie, napisaliśmy potem z tej wyprawy wspólną książkę.
Był dla nas autorytetem.Czasem nas napominał, a jakże. Zawsze mi imponował swoim podejściem do Indian.
Uwielbiałem z nim pisać. Wspólnie tworzyliśmy książkę o niezwykłym, sławnym wodzu Józefie z plemienia Nazpersów z Gór Skalistych. Był wodzem plemienia Przekłute Nosy od 1871 do 1904 roku. Umówiliśmy się, że ojciec pisze jeden rozdział, a ja drugi. Wcześniej wszystko skrupulatnie omawialiśmy. Było to dla mnie wielkie przeżycie. I pożyteczne doświadczenie.
Dywizjon 303 . . . To dla naszej rodziny ogromna radość! Przez wiele lat nie mogliśmy się o to doprosić. W 2000 roku, z okazji 60. rocznicy bitwy o Anglię, zaprosiliśmy do muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie zasłużonych weteranów tej bitwy. To byli wówczas 80-latkowie, ale bardzo dziarscy. Ktoś rzucił wtedy, że powinien powstać film o Dywizjonie 303.
Popełniliśmy błąd, bo wydawało nam się, że pomysłem na film trzeba zainteresować reżyserów. Dziś wiemy, że najważniejsi są producenci, i że to do nich należy się zwracać. Przełom nastąpił w 2012 roku – wtedy Piotr Czaja, nasz znajomy i miłośnik lotnictwa, przywiózł do nas, do Puszczykowa, producenta Jacka Samojłowicza. Jacek bardzo się do tego projektu zapalił i z wielkim uporem starał się go zrealizować. Od początku podkreślał, że inspiracją jest dla niego książka mojego ojca. No i proszę – film „Dywizjon 303” trafił do kin.
Muzeum poświęcone Arkademu Fiedlerowi działa już ponad 40 lat . . .
Z każdej wyprawy ojciec przywoził nie tylko materiały literackie, ale i pamiątki. A czytelnicy przyjeżdżali do nas, bo byli zaciekawieni jakie. To nas zainspirowało, żeby jeszcze za życia ojca wyciągnąć pamiątki ze strychu i urządzić ekspozycję. Tak powstało Muzeum-Pracownia Literacka Arkadego Fiedlera. Później poszliśmy dalej – wokół domu stworzyliśmy Ogród Kultur i Tolerancji. Stoją w nim m.in. repliki samolotu Hurricane z bitwy o Anglię i statku Krzysztofa Kolumba „Santa Maria”. Przyjechał na jego inaugurację potomek tego wielkiego odkrywcy. Zdziwił się, bo spodziewał się miniatury, a tymczasem nasz żaglowiec jest w skali 1:1.
Ojciec nauczył mnie, że trzeba być pracowitym, mieć pasję. I kochać Polskę. Ojciec jeździł po całym świecie, ale najbardziej kochał te nasze rogalińskie dęby i lasy nadwarciańskie.
(otwórz)
Wyprawa do Kanady. Od lewej Arkady Fiedler, Marek Fiedler i Arkady Radosław Fiedler
(fot. arch.prywatne)
MAREK FIEDLER (ur. 29 maja 1947 r. w Londynie) – polski pisarz, podróżnik, dyrektor Muzeum – Pracowni Literackiej Arkadego Fiedlera w Puszczykowie. Syn podróżnika i przyrodnika Arkadego Fiedlera. Ukończył studia prawnicze na UAM w Poznaniu.
Prywatne Muzeum – Pracownię z Ogrodem Kultur i Tolerancji założył w 1974 r. wraz z ojcem Arkadym, bratem Arkadym Radosławem i żoną Krystyną w rodzinnym domu w Puszczykowie. Zafascynowany światem Indian napisał powieści poświęcone wielkim dziewiętnastowiecznym wodzom („Szalony Koń i Siedzący Byk”). Wspólnie z ojcem napisał też „Ród Indian Algonkinów” oraz „Indiański Napoleon Gór Skalistych”.Odbył podróże, które zaowocowały wystawami fotograficznymi: „Meksyk – śladami Pierzastego Węża” (razem z synem Radosławem), „W poszukiwaniu śladów Dywizjonu 303” i „W krainie Inków” (razem z synem Markiem Oliwierem). Ostatnio wydał „Małą wielką Wyspę Wielkanocną. W poszukiwaniu rozwiązania jednej z najbardziej intrygujących zagadek świata”.
Po uzyskaniu zgody pana Marka Fiedlera oraz redakcji „Nowin Gliwickich” (Małgorzata Lichecka – zastepczyni redaktor naczelnej, Błażej Kupski) zamieszczam wywiad, a także zdjęcia z prywatnego archiwum rodzinnego Marka Fiedlera.
Dzielę się również fragmentami jego wypowiedzi z innych źródeł, m.in. z „Weekend.Gazeta.pl” (Angelika Swoboda).
Opracowała:
Anna Andrych
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.