O artystach…
Niedawno rozmawiałam ze znajomym muzykiem, który przeszedł na emeryturę po wieloletniej pracy w poznańskim Teatrze Wielkim. Z dyplomem Akademii Muzycznej w klasie skrzypiec, z powodzeniem grywał też na fortepianie i organach, komponując własne utwory, wykonywane przez chór, prowadzony w czasie wolnym od pracy w operze. A więc potrafił też dobrze śpiewać. Człowiek kulturalny, wrażliwy, o dużym uroku osobistym, nade wszystko kochający muzykę i potrafiący pięknie o niej opowiadać. Nigdy nie uważał się za artystę, a wręcz odwrotnie, twierdził, że jest rzemieślnikiem, starającym się dobrze wykonywać to, co zapisane ma w partyturze.
Tymczasem od tzw. artystów, aż się roi w środkach masowego przekazu. Lansowani przez prezenterów i redaktorów muzycznych, nierzadko pozbawieni umiejętności wokalnych, nieraz i warunków głosowych, stają się idolami. W końcu – od czego technika, dzięki której głos można odpowiednio dostroić, podbić a nawet przetworzyć, kompletnie go zniekształcając. Reklama robi swoje, a my tak łatwo jej ulegamy.
Rozpowszechniła się dzisiaj dziwna mania nazywania artystami tych, którzy ledwie próbują coś tworzyć, nie tylko w dziedzinie muzyki. Począwszy od najmłodszego pokolenia, w konkursach rysunkowych, małych zwycięzców tytułuje się artystami a ich prace – dziełami.
W niejednym środowisku, w ramach zajęć manualnych prowadzi się warsztaty, szumnie nazywane artystycznymi. Dlaczego nie – plastycznymi? Czy takie warsztaty, albo kursy są rzeczywistą „wylęgarnią” artystów? Przecież aby nimi zostać, niezbędny jest talent, czyli wrodzona umiejętność, będąca wartością „samą w sobie”. Trzeba też przejść długą drogę, wymagającą sporego wysiłku, czasem wielu lat ćwiczeń i prób, żeby pokazać swoją twórczą osobowość na odpowiednio wysokim poziomie. Oj, szafuje się tym mianem na lewo i prawo! I, niestety – na wielu polach, także tym, pod patronatem Erato, rzuca się „perły przed wieprze”. Taki wypromowany lider chodząc, ciągnie za sobą długi tren, na który składają się nie tylko „achy” i „ochy” rodziny i znajomych. Znajdują się bowiem chętni do tego, by pisać mu pochlebne „recenzje”, laudacje, czy słodkie laurki. Zadowolony odbiorca tychże „rośnie w siłę”, przekonany o własnym geniuszu. Toż to artysta!
Jest taka mądra maksyma: „Wiedza daje pokorę wielkiemu, dziwi przeciętnego, a nadyma małego. Nic tak nie ogranicza prawdziwej wiedzy, jak przekonanie, że się wie to, czego się nie wie.” Przykłady można by mnożyć. O pisaniu ikon, nie jeden raz już się wypowiadałam. Nie wystarczy zamienić określenia „maluje” na „pisze”, żeby ktoś, kto tworzy własne, czasem toporne wizerunki świętych automatycznie stawał się ikonopisem. Ale niektórzy nie widzą w tym żadnej różnicy.
Kiedyś artystów nie było znów tak wielu, za to rozpoznawał ich każdy. Poziom dzieł rzeczywiście „rzucał na kolana”, i wystarczyło, że dzieła te się podziwiało, a zachwyt był autentyczny i szczery.
Dzisiaj tak wielu chce za artystów uchodzić. Ba, niektórzy się nimi czują, i zachowują się tak, jakby mieli prawo oddziaływać na innych, burząc ich poczucie ładu, estetyki. Może nawet dojdzie do tego, że ci o prawdziwym, wyjątkowym talencie, zbyt skromni, żeby „zawalczyć o siebie”, pozostaną w cieniu, niezauważeni, nie lansowani, ani tym bardziej podziwiani. Czy będą z tego powodu nieszczęśliwi? Chyba nie. Natura obdarzyła ich bowiem cennym darem, który świeci pomimo wszystko, nie potrzeba mu ani rozgłosu, ani pochlebców, ani medialnego szumu. Zamiast próżności jest w tych wybrańcach poczucie wdzięczności oraz takie bogactwo ducha, że rekompensuje im wszelkie zaszczyty i czołobitności. Ale… może się mylę?
Maria Magdalena Pocgaj
zdjęcie – archiwum ZLP OP
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.