Okiem krytyka

Ryszard Biberstajn

Język i porządek rzeczy

Do dyżurnych tematów podejmowanych przez krytykę literacką należy kondycja współczesnej poezji, zwłaszcza jej recepcja – społeczny, czytelniczy obieg. Dominuje w tych tekstach ton poczucia bezradności, ustawicznego i pogłębiającego się kryzysu. Na ten ostatni składają się różne czynniki, w tym powszechny konsumpcjonizm, pauperyzacja kultury, oddziaływanie mediów, które lansują kulturę lekkostrawną, by nie rzec – kiczowatą. Znakiem tego, jakże symbolicznym, miał być koncert w Auli UAM króla disco polo 20 lutego br., który pod naciskiem środowiska muzyków, Młodzieżowej Rady Miasta Poznania i mieszkańców został odwołany.

            W atmosferze tworzonej przez opinie o głębokim kryzysie poezji ma miejsce jednak – paradoksalnie – prawdziwy wysyp tomików poetyckich, których ilość trudno zliczyć. Niemal każdy może dziś wydać książkę (z ISBN-em albo i bez). Każda instytucja (z klubami osiedlowymi włącznie) publikuje lokalnych twórców, z których wielu nie przekroczy granic swojej gminy. Tych ważniejszych książek poetyckich rocznie w Polsce powstaje kilkaset (i to pierwszych wydań). Rodzi się zatem pytanie, na jakim świecie żyją poeci, że zajmują się czymś tak z gruntu – wydawałoby się – nieużytecznym, jak pisanie wierszy i ich wydawanie, skoro – rzekomo – nikt ich nie chce w rzeczywistości zdominowanej przez praktycyzm i pogoń za sukcesem (zgoła nie-poetyckim)? Komu przyznać się, że jest się poetą, by nie wyjść na dziwaka bujającego w obłokach? Wreszcie – co może poezja, jeśli staje naprzeciw czołgom, totalitarnym rządom i całego zła świata? Przecież nie obali rządu, nie zakończy wojny, nie powstrzyma pandemii…

            To wszystko pytania, które wynikają ze stereotypowego postrzegania roli poezji jako niszowej działalności literackiej pięknoduchów. Tak rozumiana poezja rzeczywiście może wydawać się zbędnym bibelotem, w najlepszym wypadku fanaberią lub zmorą szkolnych analiz, a potem omijaną szerokim łukiem.

            A przecież poezja jest jednym z ważnych narzędzi poznawania rzeczywistości. Jeśli nie w sensie prosto rozumianej epistemologii, to przynajmniej w zakresie rozpoznawania akcentów, oddzielania spraw istotnych od mniej ważnych. Jednym słowem ma szansę porządkowania tego swoistego szumu informacyjnego, w jakim jesteśmy zanurzeni. Wrażenie chaosu jest szczególnie dotkliwe w dobie Internetu. Na popularnym kanale You Tube można na każdy temat wysłuchać setki podkastów, których treść często się wyklucza. A wszystkie mówią o tym, jak żyć, by było lepiej. Wachlarz tematyczny jest ogromny, więc można dowiedzieć się, jak się odżywiać (albo i nie), jak się modlić (albo nie modlić), jak uprawiać ogródki (i seks), jak przeorać własną duszę, by narodzić się na nowo… Doprawdy wyliczanie tego, czym obdarzają nas youtuberzy (och, cóż za nowa rola społeczna!), nie ma większego sensu, gdyż mnogość spraw jest tu przeogromna. Właściwie wystarczyłoby sformułować dowolną tezę (np. że jedzenie owoców sezonowych zabija albo że ziemia może okazać się płaską), a znajdziemy tejże tezy uzasadnienie. To rozchwianie wizji świata prowadzi do rozmnożenia w trybie geometrycznym prawd o rzeczywistości, utwierdzenia we własnych przekonaniach, a zatem spolaryzowania. Tkwiąc we własnych bańkach wypełnionych koncepcją życia, potwierdzoną przez „autorytety”, z trudem dopuszczamy do świadomości istnienie innych baniek. Narasta wrażenie chaosu, entropii; coś, co do niedawna wydawało się zwarte i jako tako pewne, zaczęło się rozchodzić w szwach.

            Nieprawdą jest, że ów stan neurotycznego rozedrgania z powodu niemożności ogarnięcia spraw podstawowych jest tylko „wynalazkiem” obecnego czasu. Przecież było podobnie już wcześniej.

            Jeśli dzisiejsze poczucie dezorientacji w bałaganie, którego przecież sami jesteśmy sprawcami, kwalifikuje się jako doświadczanie kryzysu (na dodatek z widmem sztucznej inteligencji w tle), to warto pamiętać, że w dziejach cywilizacji, a także w najnowszej historii Polski, takich krytycznych momentów było wiele. Chociażby rozbiory, wojny, dominacja obcych systemów – to czynniki, które stymulowały twórczość literacką, w tym poetycką. Oddziaływanie to było zresztą obopólne, bo poezja kształtowała podstawy naszego myślenia, wartościowania, także relacji. Romantyczny paradygmat (mniejsza z tym, czy to dobrze, czy nie) wytyczył na całe pokolenia ścieżki naszej mentalności. Każdy z następnych przełomów – fin de siècle, II wojna światowa, czy też powojenne zawirowania i przemiany polityczne, społeczne, kulturowe – odcisnął się na kształcie polskiej poezji, a ta z kolei formowała nasz stosunek do rzeczywistości. Przede wszystkim jednak porządkowała nieład, w jakim ta rzeczywistość była pogrążona.

            Może to ryzykowne stwierdzenia, ale czy mielibyśmy romantycznych wieszczów, gdyby nie romantyczne przesilenie i rozbiory Polski? Czy mielibyśmy Kamila Krzysztofa Baczyńskiego, Tadeusza Gajcego, Andrzeja Trzebińskiego i innych Kolumbów, gdyby nie tragedia wojny i „spełniona Apokalipsa”? A potem, gdy wszystko zostało już skutecznie przewrócone do góry nogami, gdy pojęcia przeciwstawne stały się równoznaczne, człowiek i zwierzę, dobro i zło tym samym się wydawały, pojawił się jeden z „ocalonych”, by ten stan „po końcu świata, po śmierci” jakoś na nowo uformować, nadać mu znaczenie i sens. W tym względzie twórczość Tadeusza Różewicza spełniała (i nadal pełni) jedną z najważniejszych ról w przywracaniu powszechnej świadomości porządku świata po powojennej traumie, a potem w trakcie cywilizacyjnej degeneracji. Oczywiście Różewicz jest tu tylko czytelnym przykładem, bo przecież poezja – przynajmniej ta ważna – jest z jednej strony świadectwem swego czasu, a z drugiej – czynnikiem wpływającym na zbiorową świadomość.

            Jednym z pisarzy, którzy najwięcej refleksji poświęcili istocie poezji, był noblista z 1987 r. Josif Brodski. Wystarczy sięgnąć do jego esejów i wywiadów z nim, by się o tym przekonać. „Jeśli poeta ma jakiekolwiek zobowiązanie wobec społeczeństwa, jest to zobowiązanie, aby pisać dobrze. Gdy nie spełnia tego obowiązku, osuwa się w przepaść zapomnienia. Społeczeństwo, z drugiej strony, nie ma wobec poety żadnych zobowiązań. Będąc większością na mocy definicji, widzi przed sobą inne możliwości niż czytanie wierszy, choćby najlepiej napisanych. Ale nieczytanie wierszy sprawia, że społeczeństwo osuwa się na taki poziom wysłowienia, na którym staje się łatwym łupem demagoga lub tyrana.” („Sprawić przyjemność cieniowi”, tł. Stanisław Barańczak). A jeśli słowa są odbiciem naszych myśli, to mówimy właśnie tak, jak myślimy – i odwrotnie – myślimy stosownie do języka, jakiego używamy. Co więcej; słowo ma moc stwarzania (nowych idei, nowych rzeczywistości…), zgodnie zresztą z tradycją judeochrześcijańską, w której Słowo równoznaczne z Logosem miało kreacyjny potencjał. Wszak Bóg stwarzał przez nadanie nazwy. W Księdze Genesis „Niech się stanie” powodowało „stawanie się”. Wyłanianie się z Niczego czegoś, czemu dano wyraz, postępowało w regularnym porządku bytów.

            Niejako w ślad za tym warto tu przytoczyć fragment innego eseju Brodskiego „Poeta a proza” (tł. Adam Pomorski): „Poezja […] to najwyższa forma istnienia języka. […] W idealnej sytuacji język przeczy tu jednak własnej masie i prawom ciążenia, zwraca się wzwyż – czy w bok – ku temu początkowi, w którym było Słowo. W każdym razie jest to ruch języka w rejony przed(nad)gatunkowe, czyli w te sfery, w których się począł.”

            Dziś, w epoce powszechnej technicyzacji i tzw. postępu, twierdzenie, że poeci są zawieszeni u warg Boga, brzmi dość anachronicznie. Podobnie opinia o zbawczej roli poezji. A jednak, przy głębszej refleksji, znajdziemy w nich odniesienia z jednej strony do tradycji biblijnej, a z drugiej do racjonalnych sugestii Brodskiego. Współcześni poeci polscy, będący już po doświadczeniu Nowej Fali i wcześniejszych lingwistów, widzą wyraźnie, że na język liryki przemożny wpływ wywiera frazeologia i słownictwo odległe od tradycyjnie pojmowanej literatury. Oddziaływanie to jest obopólne, a w przypadku Nowej Fali szczególnie jaskrawe. Inny byłby Stanisław Barańczak, inny Adam Zagajewski czy Ryszard Krynicki, gdybyśmy tej specyficznej przenikalności nie brali po uwagę. To jeszcze jeden przykład tego, że poezja jest zanurzona w języku, z niego czerpie i zarazem go wzbogaca. Nie chodzi tu przecież tylko o proste rozumienie argot (wszelkiego rodzaju kolokwializmów), co kojarzone bywa zwłaszcza z prozą Louisa-Ferdinanda Céline’a, a u nas z poezją choćby Andrzeja Bursy czy tzw. pokolenia bruLionu (z Marcinem Świetlickim na czele). Chodzi raczej o to, że język jest oczywistym żywiołem poezji, jej tworzywem i narzędziem jednocześnie. Czymś na wskroś racjonalnym i transcendentnym. Poeci na ogół taką koncepcję języka poetyckiego akceptują, co karmi ich nieco narcystyczne ego. Dawno nie spotkałem wypowiedzi tak bardzo pojemnie ujmującej tę dwoistość, jak słowa innego noblisty (z 1990 r.), meksykańskiego poety Octavio Paza: „Ustami poety mówi – podkreślam m ó w i, nie pisze – i n n y głos. Jest to głos poety tragicznego i głos błazna, głos samotnej melancholii i święta, uścisku kochanków i Hamleta z czaszką, głos ciszy i tumultu, szalonej mądrości i mądrego szaleństwa, szept wyznania w alkowie i poszum tłumu na placu. Słuchać tego głosu to tyle, co słuchać samego czasu, czasu mijającego, który mimo to powraca w kilku krystalicznych sylabach.” (Z przemówienia wygłoszonego z okazji wręczenia mu przez François Mitterranda nagrody im. Alexisa de Tocqueville’a).

            Przypomina mi się jeden z najbardziej niezwykłych wierszy Bolesława Leśmiana (a czyż pisał on zwykle utwory?) pt. „Dziewczyna”. Jak rozbieranie cebuli i zdejmowanie kolejnych jej warstw, tak tutaj ma miejsce rozbieranie rzeczywistości (złudzenia, somnambulicznego transu) z kolejnych jej elementów, parawanów i masek, by dotrzeć do jądra rzeczy, do czystego głosu właśnie. Przewrotna uroda tego wiersza polega m.in. na tym, że nigdy nie będziemy mieli pewności, czy ten głos jest realny, czy też pozostaje tylko kolejną warstwą iluzji… Poezja przecież nigdy nie rości sobie prawa do jednoznaczności.

            Przywołany już wcześniej Brodski do języka miał szczególny stosunek. Mówił, że język (rosyjski, w którym pisał większość utworów poetyckich) jest jego ojczyzną. On, wygnaniec z totalitarnej, komunistycznej Rosji, Rosjanin w Ameryce, nosił swoją rosyjskość w domenie języka. Analogia z Czesławem Miłoszem wydaje się oczywista.

            W czasach fatalnej „demokratyzacji” poezji i twórców, którym wydaje się, że są poetami, stosunek do języka (jakże często lekceważący) jest sprawą fundamentalną. Można by rzec, że poziom świadomości językowej okazuje się podstawowym (chociaż nie jedynym) warunkiem działalności literackiej. Wydaje się, że nie ma lepszej metody na kształtowanie się tej świadomości, niż czytanie. Wielokrotnie jednak zdarza mi się słyszeć wypowiedzi, zwłaszcza młodych autorów, że nie czytają innych (w tym klasyków), by się nikim ani niczym nie sugerować; by ich własna twórczość pozostała „czysta” i „nieskażona” obcymi wpływami… Na takie deklaracje trudno znaleźć sensowną ripostę, gdyż brakuje tu jakiegokolwiek poziomu czy płaszczyzny porozumienia. Chyba że podeprzemy się zdaniem Jorge Luisa Borgesa, skądinąd często posługującego się paradoksem: „Niech inni chełpią się stronicami, jakie napisali; mnie napawają dumą te, które przeczytałem.”

żródło : ReWiry 14/3/2023