/…/ Moja przyjaźń z Łucją Danielewską miała swój początek w momencie, kiedy straciła syna. Odwiedziła mnie w warsztacie z prośbą o pomoc. Wysłałem chłopaków na cmentarz i zrobili co było trzeba. Odnowili grobowiec jej rodziców, dorobili płyty i tablice. Na grobie stała drewniana pieta, dłuta artysty z Jagniątkowa koło Jeleniej Góry. Łucja dała mi ją, abym ustawił na nagrobku mojej córki. Stała tam aż do momentu, kiedy zmontowaliśmy dziecku nagrobek granitowy. Pieta trafiła do piwnicy w bloku przy Kuźniczej, po kilku latach wróciła do Jagniątkowa. To był niby epizod, ale znaczenie miał magiczne. Dzisiaj pukam się w głowę, jak mogłem Pietę przechowywać w piwnicy? Mogłem znaleźć dla niej bardziej godne miejsce, choćby w miejscach sakralnych lub pamięci narodowej. Cóż, moje postrzeganie było przedmiotowe, a powinno być upodmiotowione, bowiem symbol matki cierpiącej powinienem wtedy respektować, zwłaszcza po śmierci mojej córki, moje i żony cierpienie po jej utracie! Nawet nie wiem z jakiego drewna była wykonana. Dopiero po latach dowiedziałem się, że było to drewno z lipy. Poeta nie zawsze jest tam, gdzie być powinien, i widzi więcej, tak dużo, że nie dostrzega tego co jest oczywiste, ale ma większe znaczenie z powodu związku z jakimś wydarzeniem, lub było w czyichś ważnych rękach, komuś służyło. Takie refleksje dopadają człowieka po latach.
Łucja była częstym gościem w naszym mieszkaniu ilekroć udawała się na cmentarz, w drodze powrotnej wstępowała do nas bez uprzedzenia. Zaistniały jakieś niewytłumaczalne więzi między nami, wynikające chyba z utraty bliskich. Łączył nas górczyński cmentarz, Witek też należał do tego kręgu, ponieważ pochował tam ojca. Ilekroć się spotykaliśmy, to przeważnie pod cmentarzem, stamtąd szliśmy do parku, przekazując sobie informacje dotyczące środowiska. Łucja po śmierci syna postanowiła zamieszkać blisko centrum, mieszkanie na Malcie zamieniła na mniejsze przy ulicy Wodnej.
Jej marzeniem było rezydować w historycznym miejscu. Podesłałem tam ekipę do przeprowadzki, potem kilku fachowców od instalacji wodnej i elektrycznej, oraz malarza. Była szczęśliwa, ponieważ miała wszędzie blisko. I mogła przyjmować przyjaciół w miejscu kultowym.
Wiele przedmiotów w czasie przeprowadzki rozdała znajomym. Mnie przypadło w udziale lustro w stylu Bidermajer i olejny obraz pędzla Minińskiego zatytułowany: Matka rodzicielka i ktoś jeszcze 1979 r. Stylem i techniką przypominający warsztat Dudy-Gracza. Lustro wisi w korytarzu, przeglądam się w nim prawie codziennie, w tym lustrze się radowałem, w tym lustrze roniłem łzy, w tym lustrze oglądam proces mojego starzenia, zaczynam liczyć włosy na głowie. To lustro pamięta wszystkich domowników i gości, którzy już się tutaj nie pojawią, lub przypadek zrządzi, że raz jeszcze się pojawią. W tym lustrze przegląda się coraz mniej ludzi. W tym lustrze kiedyś pojawi się śmierć, i wtedy lustro zajdzie kurzem, pokryją je pajęczyną pająki. Szlachectwo i styl bez twarzy w lustrze przestaje mieć znaczenie. Jak wszystko inne trafi na złom. Lustro kilku pokoleń.
W połowie lat osiemdziesiątych skorzystałem z oferty zatrudnienia centrali Budimex. Pracowałem z dwoma kolegami w obiekcie Imperial. Była to dolna stacja kolejki linowej w Karlowych Varach. Tam zetknąłem się z artystami czeskimi. Często zaglądali do lokalu Olimpia, przychodzili też na fajfy do Kakadu, piliśmy czeskie piwo i zagryzaliśmy libereckimi parówkami. Bariery językowej nie było, dość szybko nauczyłem się tego języka, w lokalach przebywało też dużo Rosjan, z nimi to dopiero były rozmówki, nierzadko polityczne. Bardzo szybko skończyliśmy planowane prace, dwa miesiące przed terminem. Otrzymałem wynagrodzenie w bonach i dano mi możliwość skorzystania z zaproszenia dla całej rodziny. Przez tydzień zwiedzaliśmy bratni kraj, byliśmy w Litvinovie, Kladnie, Pardubicach, od hotelu do hotelu, do momentu aż skończyły się bony i po drodze w Jabloncu kupiłem dziewczętom słynną biżuterię, trochę czeskiej porcelany i przez Zawidów wróciliśmy do Poznania via Jasień.
W latach 1987-1989 z przerwami wyjeżdżałem z kraju na kontrakty budowlane. Najpierw realizowaliśmy zamówienie biznesmena z Berlina Zachodniego. Potem byliśmy pół roku na Seszelach, realizując kontrakt amerykański. Tam pisanie poezji było niemożliwe, ponieważ panującej wilgotności nie znosiły przedmioty pochodzenia organicznego. Papier rozpadał się i odzież bawełniana, tylko tekstylia mogliśmy nosić i przeklinać ten raj na ziemi. Tam nauczyłem się przetrwania w nowych, dotychczas mi obcych, warunkach klimatycznych. Inna flora bakteryjna, endemiczne środki spożywcze, kuchnia oparta na rybach, głównie mięso z rekina. Higiena to odrębny temat, słodka woda tyle, co spadnie z nieba, a medycyna – owszem, lecz w ograniczonym wymiarze. Pół roku w klimacie tropikalnym dla Europejczyka to duże wyzwanie. W takim klimacie tylko odzież tekstylna jest odporna na dużą wilgotność, wracaliśmy odziani w tekstylia, a że była to już jesień, podczas międzylądowania w strefie bezcłowej na lotnisku w Dubaju kupiłem sweter i dżinsy.
Poeta na Seszelach, czy któryś z poetów był tam przede mną?
W latach 1981-1991 przez Klub Literacki przewinęło się kolejne pokolenie adeptów poezji. W większości studenci poznańskich uczelni, bardzo chętnie zaglądali do Klubu i uczestniczyli w spotkaniach. Starzy członkowie w większości rezygnowali z własnych wydawnictw, inni ograniczali swoją aktywność, a nieliczni kontynuowali uprawianie liryki z większym lub mniejszym powodzeniem. Marek Obarski związany z „Nurtem”, zajął się przekładami literatury komercyjnej, zaangażowany we współpracę z kilkoma oficynami. Jerzy Szatkowski oddalał się od środowiska poznańskiego kreując swoją indywidualną rzeczywistość. Pomagał kolegom w wydawaniu książek, a sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Wydawnictwo Poznańskie zaprzestało działalności, w magazynie zalegały niesprzedane książki, galopująca inflacja deprecjonowała wartość zapasów, rosła strata finansowa. W takiej sytuacji Jerzy Szatkowski podjął się wydania dwóch tomów poezji Wincentego Różańskiego, w Poznaniu pojawił się wówczas Krzysztof Wiśniewski, który własnym sumptem wydał skromny tomik poezji poety z Ostrobramskiej.
Marek Słomiak po okresie stanu wojennego zniknął z pola widzenia, Przez kolejne dwie dekady był nieobecny w środowisku, niewątpliwie na jego absencję złożyło się kilka zdarzeń: niemożność debiutu, praca w Klubie KKMP, z której nic korzystnego dla poety nie wynikało. Załamie rynku pism literackich, inflacja i denominacja złotówki, to czynniki, które spowodowały, że trzeba było wszystko zaczynać na nowo, od zera. Pod koniec dziewiątej dekady zaczęły pojawiać się nowe wydawnictwa, w Poznaniu działalność rozpoczęło Wydawnictwo K A N W A, rok później oficyna wydawnicza Black Horse. W obu miałem swój organizacyjny udział. Pamiętam pierwsze zgłoszenia do druku w Kanwie złożył znany dyrygent Henryk Czyż ze swoimi wspomnieniami pt. Pamiętam jak dziś, oraz w drugiej kolejności Wincenty Różański z wierszami do skompletowania tomu. Dość długo nie mogliśmy zdecydować się na tytuł, aż pewnego dnia zainspirowany wcześniejszym jego tomem pt. Wiersze dzieci zaproponowałem Witkowi tytuł Córeczka poezja. W rezultacie tom ten ukazał się w wydawnictwie A5 w Krakowie, należącym do Ryszarda Krynickiego. Był to ostatni profesjonalnie wydany tom poezji Witka, potem nastąpiła dekada całkowitego zastoju wydawniczego. Za to nastąpiła era konkursów literackich, których pokłosiem były almanachy i pojedyncze tomiki. Celowali w tym poeci z lat siedemdziesiątych, traktując konkursy jako znaczące źródło dochodów finansowych. Rekordzistami w tym zakresie była, Ewa Galoch z Turku oraz Piotr Bagiński i Edward Popławski z Poznania. Praktycznie każde większe miasto w Polsce organizowało takie konkursy, z biegiem czasu nawet gminy i pomniejsze samorządy w celach marketingowych organizowały ogólnopolskie konkursy. Niektóre obchodzą już okrągłe jubileusze. Warto wymienić kilka takich znaczących konkursów: Konkurs im. J. Śpiewaka w Świdwinie, Kujawska Lira, Malowanie słowem w Szczecinku, Milowy Słup w Koninie, O Trzos Króla Eryka w Darłowie i wiele innych./…/
Fragment książki pt. W Nurcie OdNowy, przygotowanej do druku.