Zmarł Lech Konopiński.
To dzięki niemu zacząłem pisać ,,na poważnie”. Kiedyś w pierwszej czy drugiej klasie mojej nauki w LO w Kórniku przyszedł do nas na lekcję. Ponieważ byłem wtedy klasowym błaznem, zachowywałem się w czasie tego spotkania skandalicznie. Ale Lech Konopiński spacyfikował moją energię dając mi do obejrzenia swoje książki dla dzieci. On opowiadał, klasa słuchała a ja wertowałem jego książki. ( No dobrze, też słuchałem jednym uchem ). I wtedy w pewnej chwili w mojej głowie zrodziła się myśl. A może ja też tak spróbuję? Może też zacznę pisać książki? Przecież w podstawówce trochę pisałem. Ale nigdy nie myślałem że można to ,,pisanie” wydać. Opuszczałem salę lekcyjną z głębokim postanowieniem że kiedyś też będę prowadził takie spotkania autorskie o swojej twórczości. Minęły lata. Spotkałem Lecha Konopińskiego w poznańskim oddziale ZLP. Ale za każdym razem kiedy się widzieliśmy gryzło mnie sumienie. Wreszcie przemogłem się i poprosiłem o rozmowę. Nie owijając w bawełnę przyznałem się do tego że to ja Tomek Kruczek wtedy na zajęcia z jego udziałem, tak strasznie przeszkadzałem. Ale że te zajęcia otworzyły mi drogę do pisania. I że go przepraszam i dziękuję. Był mocno zdziwiony. ,,To teraz jesteśmy kolegami” powiedział a ja poczułem się znowu jakbym miał te szesnaście lat. Powiedział mi także żebym nie zaniedbywał rymu i rytmu bo to też jest ważne a dzisiaj nikt prawie już tak nie pisze. I znowu pchnął mnie delikatnie, tym razem w stronę pisania tekstów piosenek. To dzięki niemu zostałem tekściarzem. Tak więc dziękuję Panie Lechu! Dziękuję Mistrzu. Do zobaczenia. Wziąłem sobie do serca rym i rytm, pomimo tego, że dzisiaj się tak nie pisze… Acha i jeszcze jedno. Kiedy na moim spotkaniu autorskim pojawia się klasowy błazen próbujący je zakłócić swoim zachowaniem, zawsze wspominam to nasze i liczę że ten właśnie klasowy śmieszek, stanie się kiedyś moim ,,kolegą po piórze”. Dziękuję.
Tomasz Kruczek
Dar spotkania
Różne miewamy sny, najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, że akurat śnimy. Są też sny świadome, podczas których wiemy, że jesteśmy w fazie snu. W dawnych czasach, kiedy śnili się nam zmarli, mówiono: sen mara – Bóg wiara, co mniej więcej znaczyło, by nie wierzyć w nocne koszmary, jakieś znaki, czy przepowiednie. A co, jeśli przyśni się cała grupa osób, które już nie żyją?
Dzisiejszej nocy miałam sen: jestem w mieszkaniu, w osiedlowym bloku. Siedzę na tapczanie w gronie znajomych literatów. Po mojej lewej stronie Anna Zabacka, po prawej przy drzwiach Zdzisława Kaczmarek (nie widzę jej, lecz doskonale słyszę jej głos). Po mojej prawej Łucja Danielewska i chyba Gerard Górnicki. A dokładnie vis á vis nas siedzi na krześle Lech Konopiński. Wszyscy w dobrej komitywie, rozmowa dotyczy czasów naszej – literatów – świetności, kiedy spotykaliśmy się w siedzibie przy Noskowskiego 24. Właściwie tylko słucham wypowiedzi kolegów, bo sama jakoś nie mogę się zdobyć na zabranie głosu, choć wiem, co chcę powiedzieć. A oni po prostu wspominają dawne, dobre czasy. Głosy mają spokojne, ciepłe. Patrzę na Lecha, wychylonego w naszą stronę, ma taką pogodną twarz. I nagle zdaję sobie sprawę, że przecież oni wszyscy nie żyją. Nie czuję przy tym żadnego lęku, żadnej przykrej emocji, W tym momencie dzwoni moja komórka. Wstaję i mówię: przepraszam, muszę odebrać i na chwilę opuszczam pokój. Wychodzę z bloku. Komórka milknie, nie ma śladu, że ktoś dzwonił. Zamierzam wracać. Ale dokąd? Nie ma ani tego bloku, ani tego osiedla, ani nikogo, by o cokolwiek zapytać. Jestem sama i zupełnie gdzie indziej, niż przed chwilą. Nie mogę tego pojąć i … budzę się. Ale nie w przeświadczeniu, że był to koszmar. Jestem spokojna, mam poczucie, że dane mi było ich zobaczyć. Gdzie? To nieważne. Liczy się dar spotkania.
Maria Magdalena Pocgaj