Zbigniew Gordziej poleca: Piotr Prokopiak – opowiadanie „Autystyczny las”

 

PIOTR PROKOPIAK

Autystyczny las

                 Nie odkryłem go ani w atlasach dendrologicznych, ani w encyklopediach opasłych od ludzkiej chęci ogarnięcia. To raczej on naszedł mnie i tylko mnie został przypisany. Dlatego próżno tu szukać analogii do sytuacji innych dwunogów. Na progu kiełkującej świadomości był tylko legendą, zaledwie mikrocieniem ślizgającym się pod drobnymi stopami. Jego smętni emisariusze przysiadywali na pordzewiałych sprzętach, zagubionych w porosłych trawą i bluszczem zakamarkach podwórek. Z czasem wyczuwałem ich w murszejących szopach, gdzie w zakurzonych enklawach tkali pajęczyny osobliwej melancholii. Wygnani światłem zbierali się w piwnicach na tajemnych posiedzeniach. Mamili klauzulą ciszy, zatopieniem, wmilczeniem muskanym mgiełką roztoczy. Tam, poza rubieżą świata zagonionego, nadgniłe kopce ziemniaków tchnęły wonią ponurej nostalgii za przestrzenią pól, za hosanną życiodajnego ukorzenienia. Tu wszystko było wspomnieniem, zaległą w słojach utraconą nadzieją kwitnących ogrodów i sadów. Tu świdrujące spojrzenia lubieżnych kotów przenikały podszewkę jaźni zimną wiwisekcją. Stało się! Nie wiem kiedy i dlaczego! Prawdopodobnie już u zarania uległem schyłkowej infekcji. Stałem się nosicielem mroku. A on wciąż gęstniał, wiodąc mnie ku zasuszonym woluminom bibliotecznych świątyń, tudzież w labirynty misteriów przemijania, odsypiających ułudy na komunalnej zbiornicy zwłok.

Tymczasem zagajnik podążał ku niebu w rozpasanej woli zacienienia. Z biegiem lat przerósł wszelkie porywy i związane z tym ekscytacje. Raz po raz wyciągał zachłanne gałęzie. Jakby karmił się mną. Jakby czerpał soki z obłędnej alienacji. Kiedy raz wstąpiłem w czarne ostępy, nie było odwrotu. Donośnie mlaskając spoconymi liśćmi, łapczywie połknął drżące istnienie. Trawiąc, przeobrażał mnie w pustelniczy byt, obcy sprawom dwunogiej rzeszy uwięzionej pomiędzy narodzinami a śmiercią, rozpiętej pomiędzy zwierzęciem a nadczłowiekiem. Rozcapierzone konary oplatały mocno, popychając w głąb ku samotnemu przeżywaniu samego siebie. Ku oświeceniu, paradoksalnie pogłębiającemu zniechęcenie do pozytywnej interpretacji świtów – zwiastunów pstrych iluminacji świetlnych. Tam, gdzie dotarłem, nie promieniało żadne posłanie mogące dać motywację (być może złudną), aby podjąć próbę rozszczelnienia okowów narzuconych przez otchłańce. Las zasiedlały zwątpienia. Kluczyłem po omacku, skazany na niepokoje ustawicznych permutacji wirów-rewirów losu. Zza każdego drzewa wyskakiwały błędnice, dybiące na każdy okruch przemienienia. Runo boleśnie pulsowało rytmem przebrzmiałych kroków. Zaś w najciemniejsze noce podpływały na czółnach utkanych z mgły postacie wywołane z zaszłości. A wszystko to przy wtórze minorowej, szumnej melodii rozkołysanych iglasto-liściastych kongregacji.

Oj, szukało się, szukało i tęskniło. Żeglowało spojrzeniem po rozgwieżdżonych konstelacjach. Obejmowało się porowate cielska nobliwych dębów i łkało w próżnej skardze. Tej niemocy zaklętej w przymus istnienia, wtłoczenia w szablony, konwencje i wszelkiego rodzaju klatki. Tej niemocy zmiany stanu zastanego, narzuconego przez perfidne, nieczułe kaprysy przypadków. To jakby każdy z pojawiających się wstępował na obszar, gdzie wszystko zostało już podzielone, rozdane i ułożone. Gdzie najpierw trzeba zrobić sobie miejsce: drapiąc, szarpiąc, wydłubując. To też jest przymus. Bezwzględny, perwersyjny imperatyw jedynego sensu narodzin.

Kiedy kleista ciemność okręcała spierzchnięte drzewostany, następowała cisza generująca niepojęte szepty. Jej palczaste polipy chwytały za gardło, pozbawiając możliwości artykulacji. Zamierałem w efemerycznym bezruchu myśli, by po chwili zostać wchłonięty w rozwartą paszczę milczenia. Dopiero teraz mogłem usłyszeć donośny zgiełk cudu odłączenia. To, co pozornie miało być królestwem zawieszenia, swoistą nirwaną, czegoś pozbawieniem, wyzbyciem się wszelkich przejawów aktywności, pogodzeniem, rozbrzmiewało kakofonią imaginacji, wspomnień i szeptów podświadomości. Również wtedy wydawać się mogło, że ruszała z impetem somatyczna lokomotywa. Wyraziście dobiegał stukot serca, wdechy-wydechy, pulsowanie krwi i przeraźliwy pisk w uszach. Nagle stawała się dostępna cała zawartość mnie.

I nareszcie pojąłem. I nareszcie przestałem się szarpać. I nareszcie przestałem walczyć. Zaakceptowałem…

Zatem cichość tego lasu jest paradoksem. Jednostce pozbawionej stymulacji i bodźców, ujawnia się cała prawda, esencja, sekret podprogowych komnat. Nicość świata przedłożonego zostaje obnażona i odarta z makiawelicznej sztuki manipulacji. Indoktrynującej sukcesem, promocją, realizacją wmówionych ambicji, wyszukiwaniem coraz to nowych potrzeb.

Zatem cichość tego lasu jest konkluzją. Podsumowaniem i unaocznieniem prawdy o poszukiwaniu nagości istnienia samego w sobie. O tym ziarnie, które po prostu jest, bez względu na stopień uświadomienia. Od którego nic nie zależy i zależy wszystko. To kryjówka, a zarazem źródło udręki. Bo gehenną jest wszelkie istnienie, tym większą, im większa jest potrzeba samozaprzeczenia.

Zatem cichość tego lasu to alternatywa. Szczęśliwie udostępniona po fakcie powołania do „tu i teraz”.

Zatem cichość tego lasu to nie ucieczka, o którą mogą posądzać bezrefleksyjne bionty. Jeśli już, to exodus… w samego i do samego siebie. Bo…

Bo duszę się pośród nas, uważny, ale i powierzchowny czytelniku! Duszę się, powoli… Jakbym tkwił w komorze gazowej, do której „Cyklon B” (albo jakiś inny benzopiren) dawkują stopniowo, aby dłużej konać, aby z bólu rwać pazurami betonowe ściany. Duszę się! Oto zagroda rasy małpokształtnej. Tu Matki Nioski pożerane przez bezstresowo hodowane robactwo, grzebią tamponami w ogródkach przytelewizornych. Srelemorele – telenowele, czyli namiętne smażenie dżemu z mózgu. Zaślinione jaskiniowce biegają na uwięzi smartfonów (czy tylko ja mam skojarzenie ze smarkami?). Sikają w portki, połykając coraz to gęstsze gluty z jutuby. Bekają do siebie skrótami. Luzaki-głuptaki, bachory postępującej inwolucji. Karmione schemizowaną śrutą z marketów i psią paszą z fast food. Z rozdziawionymi otworami gębowymi, niczym podduszone ryby w sieci (cóż za zbieg semantycznej ironii!). I tak od galerii niesztuki, do galerii niesztuki. Tam hostessy-dupessy z anorektycznym wytrzeszczem wypatrują potencjalnych konsumentów… chińskiej taśmówki z zachodnimi metkami. Make-upy rozkładające co nieuchronne na raty. Desing – na szare komórki pressing. Permanentny stressing. Do orgazmu wyrzygging. Bierzcie i niuchajcie z tego wszyscy! Tylko nie myślcie, w promocji zrobimy to za was!

Duszę się, przyjacielu z nadwrażliwej galaktyki! W telewizji, jak szalet, publicznej, wieszczy wieszcz disco pornolo na festiwalu małpokształtnej przeciętności. W zwichniętej pamięci bujają Żołnierze Wzdęci. Polska dla Pola… tfu… pawianów z pastorałem bejsbola w dłoniach! Patriotyczna dewocja z kotwiczką na dupie. Katolicyzm – dla ubogich (nie w duchu) mistycyzm. Kapłani nadziani. Pałace bazylik. Parafie orgiachne. Wzrosty gospodarcze w kraju kwitnącej nędzy, gdzie nawet łzy są źródłem pieniędzy. Eksterminacja bezdomnych. Wyzysk i strajki udupionych. Biznesy i stresy. Nabzdyczone bufony uzależnione od kiesy. Płaca najniższa krajowa. Żebrząca służba zdrowia. Pobłogosławiona, a jakże, jak wszystko pobłogosławiona. Literatura to bzdura. Książki – dinozaurów makulatura. Facebooki, twittery, instagramy – autopromocji pustostany. Gale malowane. Wypomadowane lale. Achy i echy – benefisy i bisy. Poklaski i ślin wytryski. TY mi dobrze zrobisz – JA ci dobrze zrobię. Wzajemne lizanie jajec, które potrafi nie tylko samiec. Prawomyślność i wymyślność. Byle było dobrze. Byle było więcej, więcej, więcej… Byle się wdrapać (choćby i po Tupolewie) na piedestał…i nie zaprzestać chceń… Ku chwale heroizmu-egoizmu… jedynej religii tego pędzącego, szczurzego szowinizmu. Itepe. Itede. Ble, ble, ble…

A jednak w mroku nie jest mrocznie. Tylko odcienie szarości zmieniają się w zależności od stopnia introwersji. W sztuce przechodzenia ponad i pomimo, potknięcia są nieuniknione. Szczególnie, gdy zewsząd szarpią rosochate przyziemności. Gdy zbyt wiele rozpaczy pudowych zalega pod sklepieniem czaszki. Wtedy nie pozostaje nic innego, jak odgrodzić się, zakopać w najgłębszych mentalnych komyszach. Przeczekać, aż przeminie… podobnie jak lektura powyższego tekstu. Dotrwam, nie wyściubiając myśli z krzewiny, bez żalu, że obśmiany przez społeczność samo-lansującej się powszechności. Z końcem końców… koniec! Co dalej… to już nie Prokopiaka klechda.

Pora wrócić, zruszyć kurz pod stopami. Na peryferiach, gdzieś między snem a jawą, rozciąga się milcząca przystań. Moja ostatnia reduta odpocznienia, mój interior, mój przyjazny, ustronny autystyczny las…

Borne Sulinowo – Styczeń 2019 r.

Opowiadanie z książki „Autystyczny las”
Wydawca: Samorządowa Agencja Promocji i Kultury w Szczecinku
  Szczecinek 2019

AL

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz