luzem: felietony Ryszarda Biberstajna

Scenariusz

         Spośród rzeczy, które do niedawna irytowały mnie najbardziej, wymieniłbym – obok Czerwonego Kapturka, „Klanu” czy gry w Chińczyka – wszelkie nadęte imprezy w rodzaju uroczystego otwarcia, nadania, wmurowania, odsłonięcia, poświęcenia. Było zwykle tak, że całość rozpoczynała się hymnem państwowym lub lokalnym. Potem następował serial pt. mowy okolicznościowe, a wśród oratorów kogóż to nie było! Był pan z magistratu, był i proboszcz, byli posły, senatory, inspektory, dyrektory! I nuże – mizdrzyć się jeden do drugiego, nuże obsypywać się kwieciem komplementów, nuże dziękczynić skwapliwie, że oto dzięki pełnemu zaangażowaniu, należytej postawie możemy, jesteśmy w stanie, bo bez tej postawy, bez tego zaangażowania nie zrealizowalibyśmy terminowo, rekordowo – no i musowo – morowo.

            Scenariusz, gdy minęła godzina lub dwie, przewidywał następnie święcenie obiektu w wykonaniu księdza magistra. A potem, kiedy już miód i melasa oblepiły mikrofony i spłynęły z wszystkich głośników, goście udawali się na poczęstunek.

            Tak oto na ogół sakralizowano nowe obiekty – świetlice, ulice, szkoły, odcinki dróg szybkiego ruchu… Nowomowa i nowoobyczaje wcale nie należą do przedpandemicznej przeszłości. Ich obecność w eterze może co prawda niewielu obchodzić. Natomiast wszelkie przerosty formy nad treścią denerwują przede wszystkim wtedy, gdy zadomowią się na własnym podwórku – ot, choćby pod trzepakiem koło śmietnika.

            Teraz, w czasie panoszącej się zarazy, z chęcią wybaczamy sobie owe zakusy do celebrowania wszystkiego, co się tylko da. Zatem do tego odsłaniania, przecinania wstęgi, przemawiania, święcenia itp. Radzi byśmy to wszystko przełykać nadal, byleby tylko pandemia ustąpiła i pozwoliła wrócić do względnej normalności, czyli nadal celebrować, przecinać wstęgi, kamienie węgielne wkopywać.

            Jeden z moich ulubieńców, ks. prof. Józef Tischner, był głosicielem poglądu, że to, co najtrwalsze spośród dzieł minionego ustroju, tkwi w nas samych. Jesteśmy co nieco nadpsuci w środku, jakby przez robaka – karaluchokomucha – napoczęci. Ubytki tak prędko się nie zabliźnią. Efekty są widoczne i słyszalne. To już nawet nie o pana z magistratu chodzi, nie o człowieka z województwa, nie o aptekarza, komendanta i proboszcza. Tu chodzi o to, aby po pandemii naiwność Czerwonego Kapturka nie była udziałem nas wszystkich.

 

Ryszard Biberstajn