po krawędzi

           By nie przysiadał się diabeł

          Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego przyznało, że analizuje projekt Polskiej Izby Książki w sprawie ulgi w PIT na zakup książek. Ekonomiści twierdzą, że odliczanie wydatków na książki jest do przyjęcia. Budżet za sprawą tego obciążenia się nie zapadnie. Tym bardziej, iż prawdopodobny wzrost sprzedaży wolumenów przyniesie wpływy budżetowe z VAT i podatku dochodowego od wydawców i księgarzy. Efektem ulgi może być wzrost czytelnictwa, a to jest zawsze pożądane. Polacy kupują stosunkowo mało książek. Z raportu przygotowanego na zlecenie Biblioteki Narodowej wynika, że jedynie 25 procent respondentów wydało złotówki na zakup choćby jednej książki. Czy rozważana ulga finansowa radykalnie zmieni nie najlepszy obraz czytelnictwa? Myśl, że będzie lepiej, najbardziej rozkwita w szpitalu dla obłąkanych, jak przekornie stwierdził Havelock Ellis, brytyjski lekarz, jeden z twórców nowoczesnej seksuologii. Oczywiście, nie miał na myśli reakcji związanych ze swoją profesją lecz zauważenie miało charakter ogólny. Ja jednak, w kwestii wzrostu czytelnictwa, będę tylko umiarkowanym optymistą. Tym bardziej, co do istotnego wzrostu transakcji sprzedaży kupna książek. Biorąc pod uwagę, na przykład płace osób zatrudnionych w domu pomocy społecznej, gdzie pielęgniarka zarabia około 3000 zł brutto, fizjoterapeuta 2900, podobnie terapeutki, księgowa 2800, opiekun 2300, pokojowa 2200, to nasuwa się wniosek, iż kokosów z tej trudnej pracy nie ma. A przecież, dużo osób z innych branż zarabia jeszcze mniej. I jak tu oczekiwać, że będą kupowali więcej książek, skoro trzeba coś do gara wkładać i za inne, niezbędne rzeczy słono płacić. W przypadku wielu osób, broni się maksyma Williama Jamesa: „Sztuka mądrości polega na tym, by wiedzieć, co należy przeoczyć”. Dlatego, za sprawą kiepskich zasobów finansowych, trzeba zrezygnować z kupna utworów Amosa Oza, Orhana Pamuka, Olgi Tokarczuk czy innych ciekawych autorów. Do diabła (będzie o nim dalej), przecież jeść trzeba i coś na siebie wkładać, bo w innym razie, rządząca opcja polityczna wysmażyłaby nam kolejny „stosowny” akt prawny. Tańsze od książek są gazety (chociaż też dobrych kilka złotych kosztują), w których można przeczytać wywiad z prezesem, ministrem naszej armii lub specem od wycinania drzew czy innym narodowym „dobroczyńcą”. Jednak, nie nabycie takiej lektury nie będzie szkodą dla umysłu, a może zdrowia zaoszczędzić.

          Są i tacy, którzy do księgarń nie spieszą, bo wolą zakupić atrapy książek, mające być zabudową wnęk w mieszkaniach. Mają niemały wybór, są oprawy papierowe, płócienne, skórzane, tłoczone złotem i srebrem; a tytuły, do wyboru. Nic, tylko patrzeć i mózgownicy nie przemęczać.

          A skoro 60 procent Polaków książki do rąk nie bierze, istnieje potrzeba użycia różnych zachęt i sprężyć się, by ten stan zmienić. Większą rolę mogą odegrać nauczyciele, rodzice, dziadkowie, media, pisarze, księgarze, politycy, a nawet księża, którzy zamiast straszenia piekłem, powinni podpowiedzieć, iż nie należy samotnie i bez celu okupować fotela, lecz warto wziąć do rąk wolumen, bo, jak mówi rosyjskie przysłowie: „Jeżeli człowiek siedzi samotnie, od razu przysiada się do niego diabeł”, a to przecież dobrze nie wróży. Trzeba ręce ku niebiosom wznosić, by Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego zaproponowało Polakom ulgę finansową na zakup książek, byle nie jedynie „słusznych”.

          Pora kończyć felieton, bo w głowie uwaga Tadeusza Różewicza: „Myślę, że czasami ważniejsze jest to, co człowiek czyta, niż to, co pisze”.

  Zbigniew Gordziej

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz