Elżbieta Tylenda
Pisarstwo Elżbiety Tylendy wyróżnia się dynamiczną ewolucją wyzwalającą wszechstronność jej warsztatu potyckiego, natomiast obszary penetracji lirycznych, z których czerpie inspiracje, są coraz bardziej zróżnicowane. Te wartości decydują o jej odrębności w szeregu najciekawszych obecnie poetyckich sylwetek.
Od debiutu, dwanaście lat temu, po niniejszy tom, czytelnik przeszechadza się galerią barwnych, często czarno-białych rycin, i doznaje wielu wrażeń; od skrajności emocji po zrównoważony ogląd, misternie tkanych słowem opowiadań i wyznań, językiem tylko na pozór prostym. W rzeczywistości język poetki charakteryzuje się hojnie wbudowaną w wersy i strofy, metaforą sytuacyjną, przy czym poetka unika wtrącania pojedynczych symboli, buduje metaforyczność poprzez długie frazy stylistyczne, które narracyjnie tworzą w efekcie jeden wielki symbol charakteryzujący lub obrazujący rzeczywistość.
Odejście od tropu i symbolu w symbol i trop narracyjnie zbudowany, to największe osiągnięcie poetki z Kaźmierza. Począwszy od debiutanckiej „Kolekcji” bardzo restrospekcyjnego tomu, przez „Dzień traszki” tomu budowanego w spokoju i klimacie „Zielonej Doliny”, po dramatyczne „Kamienie i bursztyny”, tom napisany w atmosferze skrajnych emocji po utracie ukochanego męża. Tego tomu nie można lekceważyć, pomimo że jest bardzo osobisty. Pisałem wtedy o pewnym uniwersalizmie w odczuwaniu „światów równoległych”, dzisiaj można za tym określeniem pójść dalej, sugerując historyczne znaczenie tego tomu, jako wzoru odreagowania podmiotu lirycznego na niespodziewaną utratę kogoś najbliższego, na wyalienowanie z otoczenia z przyczyn od podmiotu niezależnych. I w ślad za tym, prawie wszystkiego, co miało dotąd wielkie znaczenie. Chciałoby się rzec za Albertem Camusem: „dżuma zniosła wszystkie sądy wartościujące”, dżuma czyli śmierć osoby będącej podporą gmachu rodzinnego.
„Kamienie i bursztyny”, stanowią przełom w twórczości poetki. Radykalny przełom językowy i tematyczny, bo następna książka „Zanim obłożą nas lodem” nawiązuje już do bardziej klasycznych form przekazu poezji. A to za sprawą niekwestionowanej już dojrzałości jej warsztatu, języka zwłaszcza. Taki przyczynek do początku procesu klasycyzmu, jaki obecnie jej towarzyszy, w świadomości czytelnika. Ona sama jeszcze na to nie wpadła, choć instynktownie (podejrzewam) rozpoczęła okres duchowego rozrachunku nie tylko z przeszłością. Obecnie, bardziej kładzie nacisk na świadomość podmiotu lirycznego, na zagadnienia światopoglądowe, na nieuchronność materialnej egzystencji.
Niewątpliwie skutkuje tutaj utrata „Zielonej Doliny”, z przyczyn obiektywnych, niezależnych od podmiotu. Pasmo dramatycznych wydarzeń przełożyło się na świadomość podmiotu lirycznego i trwa do dziś. Czego dowodem jest piąty tom wierszy poetki, nawiązujący do przesłań i przekazań płynących ze Starego i Nowego Testamentu, oraz z Biblii. Można przyjąć ten tom, jako ostatni z niezamierzonej przez poetkę „trylogii”, na którą złożyły się wcześniejsze tomy: „Kamienie i bursztyny”, „Zanim obłożą nas lodem”. To jest wyłącznie mój domysł i mam nadzieję, że poetka z tym się zgodzi, nie mając dotąd pojęcia, że coś takiego może powstać w sposób niezamierzony.
Lektura „Księgi dusz wędrujących” to droga przez meandry życia doczesnego widzianego oczami wewnętrznymi, oczami duszy dwóch podmiotów, z których jedna jest już tam, i probuje ocenić swój ziemski exodus, druga próbuje znaleźć sens swojego życia materialnego, toczy dialog jakby ze swoją ułomną materią i próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie o sens życia doczesnego skoro cierpienie, rozpacz i tyle innych dramatów, podmiot musi doświadczyć w imię nienamacalnych wartości? W imię dobra w imię zła, w imię wojen które nie ocalają, w imię poezji, której atidotum jest bardzo ograniczone. Choćby do tego tomu, który jest dowodem życia i stanu podmiotu tkwiącego odwiecznie w znakach zapytania. Dlaczego? Może apokaliptyczna wizja wszechświata, widzenie niechronnego końca ludzkości? Poetka szuka odpowiedzi w piśmie świętym, a znajduje tylko opis dramatycznego końca świata. A może sugeruje nam, że każdy z nas ten koniec ma w sobie, na który w szczególny sposób sam pracuje? Oscylowanie między dobrem i złem.
Od narracji do języka metafizycznego, krótkiej frazy, stosowanych przerzutni w składni (nie za często). To mnie najbardziej zaskoczyło podczas lektury omawianego tomu. Potwierdza się tym samym ewolucyjność jej języka, zmierzająca do coraz krótszych lirycznych form. Ograniczenie metaforyki do niezbędnego minimum. Oscylowanie w kierunku autentyzmu, mimo poruszania się w obszarach metafizyki.
Postawa godna najwyższego uznania. Niewątpliwie, poetka ostatniego słowa jeszcze nie powiedziała. Chociaż jak przypuszczam, tomem tym zamknęła cykl, który określiłem mianem trylogii.
Jerzy Beniamin Zimny