„Odsłanianie światła” Anny Tlałki
Zaciekawiła mnie okładka tomiku, przedstawiająca ludzi-domy, a może kamienice o ludzkich kształtach. Przy odrobinie wyobraźni można wysnuć wątek narracyjny z tegoż obrazu, namalowanego za pomocą zaledwie dwóch dopełniających się barw: fioletu i żółci. Oto przed nami siedzą tyłem męskie postacie, u których na plecach widnieją…okna. Nie są to tatuaże, ale prześwitujące na wylot prostokątne dziury z ramami i szprosami. Widoczny przez nie fiolet zlewa się z tłem, które wzmocnione odrobiną czerni przechodzi w ultramarynę, przywodząc na myśl mroczną głębię.
Z kolei otwory okienne, obwiedzione białym, połyskującym konturem, zdają się oddychać. Postacie mężczyzn są nagie, ale dzięki owym dziwnym oknom, nie budzą skojarzeń erotycznych, tworząc raczej apoteozę oczekiwania. Można odnieść wrażenie, że odbywa się tu swoisty mariaż ciemności ze światłem; zarówno fiolet jak i żółć stają się synonimami nocy i dnia. Mocno wysublimowane kolory kładzione transparentnie zyskują efekt lekkości i swoistej luminescencji.
(otwórz)
W obrazie dominuje nastrój spokoju, nawet pewien rodzaj zamyślenia, choć sama kompozycja postaci – po skosie, z uwzględnieniem pierwszego i drugiego planu, w zasadzie powinna to burzyć.
Tak „malarsko” rozsmakowana, zagłębiłam się w lekturę wierszy i… okupiłam to spaleniem kaszy na obiad, o czym dyskretnie powiadomił mnie mój zmysł powonienia. Chodziłam między wersami tam i z powrotem, schylałam się nad nimi, brałam je „pod włos”, czując pod powiekami wzbierającą wilgoć. Urzekły mnie! Inkrustowane szlachetnymi drobinami, naturalnie migocą; tak lśni polana, pławiąca się w słońcu, kiedy ustanie deszcz. Tak wycisza się w kobiecie cały świat, kiedy oczekuje na tego, który „obejmie i poda płaszcz, bo jest krawcem sarnich sukien”. Ach, przymierzyć taką…!
Swąd, który rozszedł się po mieszkaniu, jak i zwęglona powłoka na dnie garnka, okazały się niczym wobec poetyckich, samoistnie oddychających płócien, rozwieszonych w przestrzeni tomiku przez Annę Tlałkę.
Jakże czułym tropem podążają te wiersze: rozgałęziają się, szukając nowych ujść, niczym w odradzającym się krwiobiegu. Są czyste, i jak mówi sama autorka „biegną między łaniami”!
Mnie natomiast dalej intryguje ów wyrazisty anatomicznie, acz niezbyt poetycko brzmiący szczegół, czyli…plecy.
W jednym z wierszy poetka mówi wprost: „poznasz mnie tylko poprzez plecy. spójrz na ich kształt i pragnienia zbite w tkanki. widzisz okna? zawsze są otwarte, aby cię zawołać”. Pewnie ta właśnie fraza zainspirowała malarkę, Kornelię Madejską, do stworzenia obrazu, który stał się niejako poetycką alegorią tej książki.
Zresztą w wierszu zamykającym tomik, odnajdujemy kontynuację motywu: „otworzyłam wszystkie okna na plecach, przechodzą przeze mnie i biją się – światło z cieniem”, a wcześniej jakże wymowne stwierdzenie: „wiersze są we mnie, a ja wyglądam nimi na świat”.
Tymczasem na okładce namalowani są mężczyźni; to na ich plecach widnieją w typowym porządku architektonicznym owe otwarte na przestrzał okna. A więc – mamy tu swoiste dopełnienie! Wyobrażenie malarskie w wyjątkowy sposób koreluje z poetycką wizją Anny Tlałki.
Oddychanie, przenikanie, odsłanianie – wszystko to dzieje się w swoistej „klatce z żeber”, której najważniejszym lokatorem jest przecież ptak serca. Opisuje go autorka tymi słowami: „moje serce jest ptakiem zlęknionym o czas, który zabiera wszystko i kruszy. wie, że zmagania skończą się upadkiem, ale wciąż dąży do filozofii nieba”.
A więc chodzi tu o coś znacznie głębszego, niż podgrzewanie w sobie temperatury uczuć, czy eskalację pożądania, kiedy w mroku świecą tylko oczy i dłonie. Dzięki temu, wiersze są jak zerwane przed chwilą owoce, pachnące świeżością poranka, wilgotne od rosy; nie zawaham się stwierdzić, że można je wdychać jak tlen.
W sposób szczególny ujął mnie zapis: „połóż oczy na moim drżącym ciele. Odkryj rąbek tajemnicy, ale jeszcze nie teraz, jeszcze we śnie”.
Poetka dywaguje, że wszelkie więzy, zależności, współistnienia są całkowicie zbędne, skoro „miłość to bieganie po chmurach”, a więc – nie dotykając ziemi stopami. Odnajdujemy jednakże w strofach odniesienia do realnej codzienności, jak np. radość z rozpalania w kominku, ze wspólnego budzenia się. Nawiązanie do Horacego „carpe diem”, nasuwa się samo: każdy moment, w którym można przejrzeć się w kochanych oczach, nabiera wagi szczególnej, bowiem nie jest to ani żaden pewnik, ani żadna przysłowiowa kropka nad i.
Z kolei zgoda na odejście, to jak przeczuwam, swoisty zabieg psychologiczny, bowiem czytamy w innym miejscu: „jutro będę cię szukać na ulicach wielkich miast, w zagajnikach i domach bez okien.(…) układam kamyczek za kamyczkiem, abyś mógł do mnie wrócić bez słów”.
Przez cały ten zbiór przewija się motyw światła – pojawiającego się jako błysk oczu w ciemności, przenikającego przez szczeliny, albo też nazwanego „filozofią latarni wyłaniającej się z morza”. Zadziwiająca jest jego potęga: przebija ciemność, sączy w nią swój blask, nie oślepiając, nie porażając wzroku. I o to właśnie chodzi w przestrzeni twórczej, głęboko odczuwanej i przeżywanej, zwanej Poezją.
Wewnątrz tomiku znajdują się jeszcze cztery wizje plastyczne Kornelii Madejskiej. O obrazach tych, w nawiązaniu do odpowiednich wierszy, można by ułożyć niejedną poetycką mini – opowieść. Gdybym się jednak na to zdecydowała, muszę pamiętać, aby w tym samym czasie nie nastawiać obiadu.
Maria Magdalena Pocgaj
zdjęcie: Facebook, Anna Tlałka Świderska – zgoda na publikację
oprac: admin
Anna Tlałka „Odsłanianie światła”
Seria wydawnicza Grupy Literycznej NA KRECHĘ
stron 48
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.