W pejzażu odchodzenia z tego świata . . .

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

              Erato, to znaczy Umiłowana, wygrywająca pieśni miłosne na cytrze. Tak brzmi definicja, przypisana jednej z dziewięciu muz w mitologii greckiej. Wielu poetów współczesnych obiera sobie nawet za patrona tę właśnie muzę. I chyba nie wyobraża sobie, że kiedyś przestanie w tym duchu tworzyć. Bo skoro miłość jest sednem życia, jego siłą i kołem napędowym, to jak można świadomie z niej rezygnować? Zwłaszcza kiedy przybiera coraz to nowy, bardziej przystający do zmieniającego się etapu życia wymiar i kształt.

               Kiedy wzięłam do ręki tomik Heleny Gordziej, zatytułowany „Żegnam Erato” poczułam, że będzie to lektura szczególna. Już samo zdjęcie na okładce przyciąga zarówno spojrzenie jak i serce. Odnosi się wrażenie, że właśnie ktoś przeszedł krużgankami i zniknął. Jeszcze słychać echo kroków, chciałoby się za nim pobiec. Ale czy była to pojedyncza osoba? A może sama Erato?

               Poznawszy treść wierszy mogę z całą pewnością powiedzieć, że autorka w sposób spokojny i czytelny wypowiada się nie tylko w swoim imieniu. Bo przecież jej odczucia, rozczarowania, tęsknoty i wzruszenia są takie same, jak u tych, którym szala życia coraz bardziej przechyla się w drugą stronę, nim w końcu dotknie ziemi. Czując niejako na plecach spojrzenia ludzi ze swego pokolenia, poetka spogląda na świat „przez soczewki żalu”. W otwierającym tomik wierszu pod takim tytułem, próbuje znaleźć sposób, jak by tu oszczędzić swoim bliskim trudów i zmartwień, z powodu zbliżającego się własnego niedołęstwa. Dla ich spokoju byłaby skłonna jakoś „przemycić (…) życie poza granice świata żywych”. Ale przecież nie odchodzi się z tego padołu na własne życzenie, przynajmniej świadomie. Tak jak w kosmosie krążą planety po przypisanych im orbitach według odwiecznego porządku, tak człowiek, z całym swoim mikrokosmosem istnieje w wyznaczonej mu czasoprzestrzeni, dopóki nie zatrzyma się zegar jego życia. A więc fakt pogłębiania się własnej słabości, niezaradności można przyjąć dwojako: albo wielkodusznie pogodzić się i zaakceptować nieuchronną starość, pociechy szukając w tchnieniu przyrody („wystawiam twarz na prysznic klonu”), albo dając się ponieść bezsilnej złości, złorzeczyć światu za taki stan, niszcząc w sobie wszelkie odruchy wrażliwości, postrzegane niesłusznie jako oznaki niemocy. Ta pierwsza ewentualność jest autorce zdecydowanie bliższa. Nie po raz pierwszy bowiem, tak w życiu jak i twórczości szuka pociechy i wsparcia w przyrodzie, zwłaszcza u zwierząt, szczególnie koni. Wiele razy w sposób wzruszający dzieliła się z czytelnikami swoją miłością do tych pięknych, silnych i szlachetnych stworzeń. Tak jest i w tym zbiorze, w wierszu „Spotkanie z koniem”, kiedy to znajduje się „twarzą w pysk blisko na linii porozumienia”. Ale i druga forma niezgody na przemijanie przewija się na kartach jej poezji. Choć doskonale wie, że „wściekłość wypuszczona spod kontroli może zagryźć urodę trwania”. Urodę trwania, a więc ostateczne i mądre zaakceptowanie pogłębiających się zmarszczek, zwalniającego rytmu zmęczonego serca, czy stopniowego słabnięcia i wyłączania się funkcji poszczególnych organów ciała: „czuję jak powoli życie dyskretnie opuszcza pałac mojej anatomii”. Jakże piękna i dogłębna to metafora. Słowo „dyskretnie” nabiera tu wyjątkowej wagi i wartości, przywodzi na myśl jeszcze tlący się płomyk świecy, z resztkami ciepła i światła, a jednak delikatnie malejący do zaledwie płomyczka, w końcu iskierki…

             W wierszu pt. „Czas” autorka wręcz urąga ludziom XXI wieku, ale sama się od nich nie dystansuje, czując niejako wspólną odpowiedzialność za sposób życia współczesnych: „a my-błaźni czy klauni hołdujemy żarłocznej epoce wszystkobrania”.Takie nazwanie rzeczy po imieniu, w sposób mocny i zdecydowany, przybiera formę nie tylko ostrzeżenia ale wręcz protestu. Protestu człowieka, który wiele przeżył, doświadczył i przecierpiał.

           I nagle pośród tylu różnych dywagacji, refleksji i rozterek, natrafiamy na zestaw siedmiu wierszy, o jakże odmiennej treści. To mały siedmioksiąg dziecięcych przeżyć, zatytułowany „Adwent”. Zaskakujący w swej szczerości, a nawet naiwności. Z drugiej strony bulwersujący, jeśli chodzi o ich skrajność. Ale czyż nie jest tak, że człowiek, mający za sobą wiele dziesiątek lat życia, nie wraca coraz chętniej do czasów dzieciństwa? Czasów bardzo odległych, a nagle mu bliskich, jakiekolwiek by nie były? W księdze jego pamięci tamte lata zostały przecież zanotowane, czekały tylko na odwrócenie najwcześniej zapisanych stron…I teraz jest na to właściwa pora.

             Znalazłam też w tomiku przejmujący wiersz o wietrze, powalającym świerki, z pewnością napisany pod wpływem obserwacji natury. Ale owe świerki mogą też symbolizować ludzi, pozostających w mocy nałogu, który ścina ich z nóg, a nierzadko prowadzi do śmierci.

Taka jest poezja Heleny Gordziej, zawsze sięgająca dalej i głębiej, niżby się sądziło, najczęściej wprzęgnięta w naturę, złączona z jej pulsem.

             I kolejne miejsce w pejzażu odchodzenia z tego świata, w którym nieoczekiwanie matka staruszka spotyka się na kładce wzruszenia ze swoim dorosłym, zaplątanym w egzystencjalnym gąszczu synem. To wiersz pt. „Rocznica urodzin”, obrazujący zapewne jeden z piękniejszych momentów jej życia. Moją uwagę zwrócił też wiersz pt. „Niewiara”. Rzeczywiście, często potrafi nas „nawrócić”, czyli przebudzić z odrętwienia, znużenia, apatii coś, co nie zostało zarejestrowane w mądrych księgach, przepisach prawa czy innych instrukcjach dla ludzkości. Nagle w anonimowym tłumie spotykamy prawdziwego człowieka, choćby w rzeczywistości był nam obcy. Ale jego spojrzenie, słowo, czy gest nagle czynią nas innymi, lepszymi. I teraz to my, już nawróceni, otwieramy się na drugich. Czyli oddolnie naprawiamy, uzdrawiamy ten świat. Podobną nutę odnajdujemy w wierszu „Spotkanie”. Wystarczy pochylić się nad cudzym cierpieniem, a to nasze, własne staje się mniej dotkliwe. Kontakt, rozmowa ma znaczenie uzdrawiające, pokrzepiające, może nawet okiełznać ból.

Przejmujący to tomik, w którym jak dym przewija się i wciąż powraca poczucie osamotnienia i alienacji ze środowiska, spowodowane zaawansowanym wiekiem. Wiersze: „Okno” i „Reinkarnacja” jakże wymownie to ilustrują. Autorka ponownie zabiera głos w imieniu całej rzeszy starszych ludzi, żyjących samotnie w więzieniach własnych mieszkań. Pozostaje im obserwowanie cieni komarów czy roztańczonej wiatrem gałązki na opuszczonej rolecie okna, o ile są jeszcze zdolni to dostrzec. Ale zwykle kończy się to szarpiącą nostalgią za prawdziwym lasem. Podobnie bywa z wiszącym na ścianie pejzażem z dawnych lat. Nie budzi już radości, wręcz przeciwnie, pokazuje że i dawne lata zdążyły się zestarzeć, nie pasują do teraźniejszości, a uleganie sentymentom źle wpływa na samopoczucie, pozostawiając serce rozkołysane jak wahadło smutnego zegara.

              I jeszcze sarkastyczne „Antidotum na lęk”, w którym poetka wytyka udawaną na starość pobożność i gorliwość tych, którym w młodości Bóg był niepotrzebny. Pisze: „modlitwami podpierają wejście do podziemi obelkowanych grzechami”.

             Na końcu tego zbioru, niejako w formie podsumowania, jeśli można użyć takiego określenia w odniesieniu do wierszy, umieściła autorka tryptyk „Żegnam Erato”. Wywodzi się z niego prosta, aczkolwiek gorzka refleksja. Po długim życiu, pełnym rozmaitych doznań, tak radosnych jak i bolesnych, kiedy wydawać by się mogło, że przeżyte doświadczenia zahartowały nas i umocniły, okazuje się, że mówiąc kolokwialnie, materiał zaczyna się drzeć, a baterie się wyczerpują. I nawet jeśli by się miało jeszcze dużo do powiedzenia, podzielenia nabytą mądrością, to z przyczyn niezależnych od nas przychodzi zwyczajna, ludzka niemoc. A może na tym polega tajemnica ciągu pokoleń: takie nagłe zamilknięcie, zamknięcie się w ciszy. Po to, żeby ktoś inny podłączył się w naszym miejscu, spróbował za nas podjąć próbę opowiedzenia świata, życia. Z drugiej strony, w takim milczącym wycofaniu się przekaz może być większy, niż w niejednym szumnie celebrowanym momencie odchodzenia, czy pożegnania. Tylko życzyłabym sobie, jak i wielu innym czytelnikom, żeby nie był to ostatni tomik Heleny Gordziej. Jeśli Erato, muza poezji miłosnej dla niej umilkła, to trudno. Są jeszcze inni „inspiratorzy”, nie wyłączając rodzimych, a więc słowiańskich. A tak naprawdę wierzę w to, że poetka tej miary będzie pisać do końca, oby jak najdłuższych swoich dni. Bo nawet gdyby zamilkły dla niej wszelkie muzy i pegazy, nad prawdziwym natchnieniem poety czuwa jedynie palec Boży.

Maria Magdalena Pocgaj

Żegnam Erato” – Helena Gordziej, Związek Literatów Polskich, Seria wydawnicza LIBRA nr 91

 

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz